piątek, 23 września 2011

Zaproszenie do Paradyża

Zapraszam na rekolekcje do Seminarium w Paradyżu ministrantów i lektorów (od trzeciej klasy gimnazjum wzwyż) w dniach od 14 do 16 października. 2011 r.
Rekolekcje rozpoczynają się w piątek o godz. 17.30 i trwają do niedzieli godz. 13.00.

(*Koszt uczestnictwa 45 zł)
Młodzież zabiera dodatkowo ze sobą:
  • Pismo Święte
  • Notatnik
  • Kapcie
  • Strój sportowy
 
Zgłoszenia na rekolekcje do 12 października



Ogólny widok gmachu seminarium

kościół wewnątrz

widok z lotu ptaka

Jackówka - dom rekolekcyjny, w którym zamieszkają ci, którzy wybiorą się na rekolekcje

kaplica w Jackówce

niedziela, 18 września 2011

24 września zbiórka dla wszystkich o godz. 12:00 / PLAN MISJI

24 września 2011 (sobota) zbiórka dla WSZYSTKICH ministrantów o godz. 12:00

ODNOWIENIE MISJI ŚWIĘTEJ
NOWA SÓL                              '
PARAFIA ŚW. MICHAŁA ARCHANIOŁA 24-29.09.2011
 

Sobota 24.09.18:00- Uroczyste rozpoczęcie Odnowienia Misji
 

Niedziela 25.09. 
Nowa Sól - 8:00, 9:30,11:00,12:00,16:00,18:00 - Msze święte z nauką misyjną 
Kiełcz - 9:00 i 10:30 - Msze święte z nauką misyjną 
Nowe Żabno - 12:00 - Msza święta z nauką misyjną
 

Poniedziałek 26.09. 
8:00 - Msza święta z nauką misyjną 
9:30 - Nauka dla Gimnazjum 
11:00 - Nauka dla Szkoły Podstawowej 
18:00 - Msza święta z nauką misyjną 
21:00 - Apel Jasnogórski
Wtorek 27.09.8:00 - Msza święta z nauką misyjną 

9:30 - Nauka dla Gimnazjum 
11:00- Nauka dla Szkoły Podstawowej 
18:00 - Msza święta z nauką misyjną 
21:00 - Apel Jasnogórski
 

Środa 28.09.7:30 - SPOWIEDŹ DOROSŁYCH
8:00 - Msza święta z nauką misyjną
9:30- Msza święta dla Gimnazjum11:00 - Msza święta dla Szkoły Podstawowej15:30 - SPOWIEDŹ DOROSŁYCH
18:00 - Msza święta z nauką misyjną
21:00 - Apel Jasnogórski
 

Czwartek 29.09. - ODPUST PARAFIALNY i UROCZYSTE ZAKOŃCZENIE ODNOWIENIA MISJI
8:00 - Msza święta z nauką misyjną 

10:00 - Msza święta z nauką misyjną 
18:00 - Msza święta z nauką misyjną

czwartek, 15 września 2011

Czytamy List do Hebrajczyków

Tekst Listu: http://biblia.deon.pl/rozdzial.php?id=365


1. Podaj dwie przyczyny dla których mówi się, że trudno dokładnie ustalić autora tego listu.


2. Kiedy ustalono kanoniczność Listu do Hebrajczyków?


3. Jaki wątek chrystologiczny uwypuklono w liście?


Wstęp do Listu do Hebrajczyków - http://biblia.deon.pl/ksiega.php?id=65&wstep=1


Tu można poczytać komentarze do Listu do Hebr. http://biblia.wiara.pl/doc/423403.Komentarze-do-fragmentow-Pisma-Swietego/5#hbr 


4. Kim są i jaką rolę spełniają aniołowie? (rozdz. 1)


5. Przez co Chrystus "Przewodnik zbawienia" został udoskonalony? (rozdz. 2)









Informacje o Konkursie Biblijnym na stronie: http://www.konkursbiblijny.pl/ 


Na marginesie:
Ciekawie zrobione mapy opisujące podróże św. Pawła: http://www.oltarz.pl/apostol/mapy/

wtorek, 13 września 2011

niedziela, 11 września 2011

Służenie w tygodniu i w niedziele



Po dzisiejszej zbiórce (17.09.2011) zmiany w służeniu zgłosili:
Maćkowski K. z wtorku 18 na poniedz. 18.00
Ostapowicz Grzegorz zapisał się na wtorek 18:00 i na czwartek na 18:00
Gawlik M z wtorku 18:00 na piątek 18:00
Gawlik M. z środy 18:00 na czwartek 18:00
Pietrzak K. z soboty 18:00 na poniedziałek 18:00


sobota, 10 września 2011

Dekanalne rozgrywki ministranckie w piłkę nożną

8 października 2011 ROZGRYWKI MINISTRANCKIE

Wystawiamy trzy drużyny:
1. szkoła podstawowa
2. gimnazjum
3. szkoła ponagimn.

Odpowiedzialny: Adrian Stokłosa.

Dekanalny Dzień Skupienia KSM


Dekanalny Dzień Skupienia KSM

Serdecznie zapraszamy młodzież do udziału w spotkaniu o Katolickim Stowarzyszeniu Młodzieży, które odbędzie się w sobotę 17 września od godz. 10.00 w salce KSM przy ul. Matejki 10 w Nowej Soli.

W planie przewidziane warsztaty z prowadzenia ciekawych inicjatyw w parafii. 

Więcej szczegółów u s. Małgorzaty.


PLAN DIECEZJALNEGO DNIA MŁODZIEŻY W RAMACH OBCHODÓW ROKU KOLBIAŃSKIEGO GĘBICE - 24.09.2011

PLAN DIECEZJALNEGO DNIA MŁODZIEŻY
W RAMACH OBCHODÓW ROKU KOLBIAŃSKIEGO
GĘBICE - 24.09.2011

Młodzież uczestniczy we wszystkich punktach programu uroczystości:
·        godz. 11.00Powitanie.
·        godz.11.15 – Konferencja „Św. Maksymilian patronem trudnych czasów” – o. dr Piotr Cuber OFMConv., asystent Rycerstwa Niepokalanej Prowincji Krakowskiej.
·        godz. 12.00 – Msza św. koncelebrowana pod przewodnictwem bp. Stefana Regmunta z homilią ks. inf. dr. Ireneusza Skubisia, redaktora naczelnego Tygodnika Katolickiego „Niedziela”

·        Godz. 15:00 – Rozpoczęcie Diecezjalnego Dnia Młodzieży,
„Rycerz Niepokalanej” – nabożeństwo ku czci św. Maksymiliana Kolbego
·        Godz. 15:30 – Blok Ewangelizacyjny:
o       Modlitwa przez śpiew
o       Spektakl „Dając Siebie” – symboliczna teatralna opowieść o historii ludzkości w kontekście „zagarniania” do siebie i „rozdawania” siebie, o egoizmie, który rani i zabija, o miłości, która dając ginie, ale też daje Nowe Życie.
o       Spektakl „Lifehouse” – scenka o bliskości człowieka i Boga, o grzechu, który ich rozdziela, o oddaniu Jezusa w walce z szatanem i jego demonami.
o       Centralnym punktem bloku będzie symboliczne „rozdanie” obrazu św. o. Maksymiliana M. Kolbego.
o       Koncert
o       Nauczanie
o       Modlitwa uwielbienia
Godz. 18:00 - Zakończenie


piątek, 9 września 2011

Konkurs biblijny w roku 2012

Konkurs biblijny w roku 2012 oferuje nam następujące księgi:
  • List do Hebrajczyków,
  • List św. Jakuba,
  • wszystkie listy św. Piotra,
  • wszystkie listy św. Jana
  • oraz list św. Judy
Oczywiście oprócz samego tekstu obowiązują nas też wstępy i przypisy do każdej z ksiąg wg Biblii Tysiąclecia wydanie V.

www.konkursbiblijny.pl 

Zapraszam na spotkanie 10 września 2011, godz. 12:00


Będziemy rozmawiać o spowiedzi, bo...

SPOWIEDŹ JEST SPOKO
Rafał Szymkowiak OFM Cap


Spowiedź jest spoko  - Rafał Szymkowiak OMF Cap - okładka
Kiedyś mała dziewczynka podeszła do konfesjo­nału i patrząc na siedzącego księdza zapytała: „A co ty robisz w tej szafie? Mogę i ja tutaj wejść?". Kapłan był na tyle otwarty, że pozwolił dziecku usiąść w konfesjonale oraz wytłumaczył, co robi w „tej szafie". Ile z tego zrozu­miała, nie wiadomo, ale nie siedziała tam długo, bo jej się nie podobało. Było zbyt ciemno i szeleściły folie zało­żone na kratkach konfesjonału. Bywa, że i duże dziew­czynki nie wiedzą, co tak naprawdę dzieje się w konfe­sjonale i omijają go szerokim łukiem. Milion razy bardziej wolą wybrać się na dyskotekę - co nie oznacza, że dys­koteki są złe - niż pójść do spowiedzi.
Pewnego razu zapytałem jedną taką wymalowaną damę z gołym pępkiem, kiedy ostatni raz była u spo­wiedzi. Jej zaskoczenie było większe niż gdyby zoba­czyła olbrzymiego niedźwiedzia. Może jestem gruby i brązowy, ale żeby budzić aż takie zdziwienie! Trybiki w jej głowie obracały się zapewne w zawrotnym tem­pie i wykrztusiła: „Chyba jakoś przed bierzmowaniem". W tym roku zdawała maturę, więc wywnioskowałem, że nie była u spowiedzi już trzy lata. Dlaczego? Może brakowało jej świadomości, czym jest spowiedź. Może nikt tak do końca i prawdziwie nie zachwycił jej tym sakramentem. Nie pokazał, że jest to sakrament miło­ści, bez której nie możemy żyć
     Innym razem na lekcji religii zapytałem moich uczniów, czy byli przed świętami u spowiedzi. Nie, żebym chciał się komuś narzucać! Ależ nie! Żyję w kraju demo­kratycznym, jestem tolerancyjny... Tak tylko zapytałem. W odpowiedzi usłyszałem: „A po co?" Wytłumaczyłem im istotę sakramentu pojednania jak umiałem. W prosty sposób podzieliłem się swoim doświadczeniem. Słucha­li. Pod koniec lekcji jedna z dziewczyn podeszła i powie­działa: „Dziękuję! Nikt jeszcze w tak prosty sposób nie powiedział mi, dlaczego mam chodzić do spowiedzi".
Nie wiem, czy treści zawarte w tej książce dotrą do ciebie. Ale potraktuj to, co tutaj jest napisane, bar­dziej jako świadectwo przyjaciela, który przez kilkana­ście lat spowiada się co dwa tygodnie, a i od drugiej strony konfesjonał nie jest mu obcy.
Z grochówką do hip-hopowców
Wchodzę do klubu Rotunda - w Krakowie jest to jedno z licznych miejsc, gdzie odbywają się koncerty. Bramkarze kontrolują, czy nie wnoszę rzeczy zbytecz­nych, takich jak nóż, butelka z piwem lub inny „nie­zbędnik". Zastanawiam się, czy nie widzą mojej zakon­nej sukienki świadczącej o tym, że raczej nie należę do grona osób przychodzących na koncerty, by robić za­dymy. Przypominam sobie, że to ich obowiązek i za to im płacą. Ich choć taki klub nie jest postrzegany jako miejsce pracy zakonnika, to modlę się, abym tak jak oni, dobrze wykonał swoje zadanie. Coraz wyraźniej słyszę muzykę, która opuszcza głośniki. Przy scenie kilka setek młodych ludzi buja się w hip-hopowym rytmie. Ktoś chwyta mnie za ramię i ze zdziwieniem pyta: „Ku... brachu! Co ty tu robisz?" „Jestem" - odpowiadam. „Chodź do stolika, tam siedzimy!" - wskazuje ręką kil­ku rozbawionych gości popijających piwo i właśnie w tej chwili machających do mnie z wielkim zaangażowa­niem. W tle słyszę słowa zespołu Gramatik, który śpie­wa już kolejną piosenkę:
Boże uchowaj mnie, o tak niewiele Cię dzisiaj proszę.
I uwolnij od bagażu, który na plecach noszę,
Zżycia dość już  wyniosłem, więc przestań mnie doświadczać.
Nie chcę tak do końca walki z problemami staczać.

„Napijesz się z nami?" - pyta najodważniejszy wywołując salwę śmiechu. „Nie piję, ale mogę poga­dać" - odpowiadam siadając przy stoliku. „To może coś innego?" - proponuje następny wyciągając spod stolika nabitą zielem „lufę". Tekst utworu pt. Każdy ma chwile wybrzmiewa dalej.
Grzechów było wiele, dobrze wiem, nie jestem święty, Jak każdy napotykam na życiowe zakręty. Miewam czasem chwile, gdy czuję się za bardzo pewny. l takie, w których mój rozdział wydaje się zamknięty.
Uśmiecham się w geście odmowy, zaczynamy roz­mowę. W takich sytuacjach są zwykle zainteresowani i tacy, których rozmowa z klechą nie bawi. Pojawiają się różne tematy. To dziwne, ale wyluzowani fani muzyki hip-hop stają się wyjątkowo szczerzy! Nie wiem, czy to kwestia piwa, „trawy", czy świadomość, że jest się na swoim gruncie powoduje, że jak z rękawa zaczynają się wysypywać największe tajemnice, bóle i rozterki. „Do kościoła nie chodzę już od trzech lat. Do bierzmowania byłem, ale to były jaja! Po wszystkim poszliśmy z kum­plami na Planty się upić" - mówi gość obwieszony łań­cuchami. Piosenka Gramatika płynie dalej.
Egzystencja bez puenty, może mi się to należy?
Za to, że zblądzilem i przestałem kiedyś w Ciebie wierzyć.
„Brachu, ty rzeczywiście wierzysz w Boga?" - pyta drugi rozmówca przypalając „lufę". Nie wiem, czy to
zaczepka, czy rzeczywista ciekawość? Zaczynam opo­wiadać krótko moją historię. O koncertach w Jaroci­nie, pracy z młodzieżą alternatywną, pobytem na Przy­stanku Woodstock i o tym, że ten koncert zorganizowali moi znajomi. Widzę, jak jeden z rozmówców słucha coraz uważniej, a kiedy kumple proponują mu wyjście na salę koncertową, nie chce z nimi iść. Przy stoliku zostajemy sami. Ciężko się rozmawia, bo bit drąży uszy i nie pozwala usłyszeć swoich myśli, ale śpiewane sło­wa wydają jak najbardziej odpowiednim tłem.
Teraz kilka pacierzy, mam nadzieję, że wysluchasz; Liczę na to, bo wiośnie strach do mych drzwi puka. To normalna skrucha, gdy ma się chwile slabości, Pamiętasz, jak dążyłem kiedyś do doskonałości? Pewny swojej mądrości, niewidzący swoich wad.
Zaczynam słuchać opowieści kogoś, kto, mając lat niewiele, przeżył bardzo dużo. Długi wywód kończy pytaniem: „Czy myślisz, że łatwo mi wierzyć w Boga?" Przychodzą mi na myśl słowa mojej uczennicy, która w pracy semestralnej z katechezy nazwała Boga „sa­dystą" i obojętnym na wszystko „nieobecnym gospo­darzem". Napisała tak, ponieważ nigdy nie doświad­czyła bezinteresownej miłości. Okazało się, że w tym przypadku było podobnie.
Dla tej jednej rozmowy warto było przyjść do Rotundy i siedzieć kilka godzin w papierosowym dy­mie. Po powrocie do klasztoru długo nie mogę zasnąć W uszach słyszę muzę i to pytanie nieznajomego chło­paka: „Czy myślisz, że łatwo mi wierzyć w Boga?" Następnego dnia rano wrzucam śmierdzący papiero­sami habit do pralki i szukam płyty Gramatika pt. Świa­tła miasta.
Boże, zastanawiam się, ile mój czas będzie plynąl, A gdybym zginął, to opiekuj się moją rodziną. Człowiek stwarza pozory, boi się, że życie przegra, Bo każdy ma chwile, że się po cichu żegna.
Zastanawiam się, czy te słowa są prawdziwe. Je­den został, ale pięciu innych odeszło. Może wszyscy mają swoje miejsce i czas? Czy rzeczywiście każdy czło­wiek doświadcza chwil, kiedy pyta o Boga i do Boga się zwraca - jak bohater śpiewanego utworu? Pytanie o Boga jest najważniejszym pytaniem życia. Od odpo­wiedzi na nie zależy właściwie wszystko. Powiedz mi, kim jest dla ciebie Bóg, a powiem ci, czy będziesz szczę­śliwy! Wielu młodych ludzi, odpowiadając sobie na to pytanie, wchodzi w matnię, ponieważ nie zna praw­dziwego obrazu Boga. Bóg-sadysta czy sędzia, który mści na człowieku i wylicza mu wszystkie potknięcia, staje się w tym przypadku Bogiem kary, odpowiedzial­nym za czarną ospę, ptasią grypę i koklusz. Bardzo często młodzi ludzie nie doświadczają Boga jako oso­by. Wtedy wiara, religia są dla nich bezwartościowe. Nie ma ona dla nich większego znaczenia. Jeszcze gorszą postawą jest obojętność i brak jakiegokolwiek zaciekawienia Bogiem. „To mnie nie interesuje" - słyszę pod­chodząc do młodych ludzi przy okazji różnych akcji ewan­gelizacyjnych. Jest przecież tysiąc ważniejszych i ciekaw­szych rzeczy niż myślenie o Bogu i zastanawianie się, kim On jest, a kim nie jest. Dzisiaj młodzi mają tysiące ważniejszych spraw i pytań niż pytanie o Boga.
Kiedyś byłem na lekcji religii, na której katechet­ka chciała zainteresować uczniów w szkole średniej sprawami religijnymi. Wyglądała jak katechetka-mario-netka, która za ścianą z pleksi chciała dokonać cudu właśnie w tej chwili, kiedy cała ekipa klasowa bawiła się komórkami, przepisywała zaległe lekcje i zawzięcie dyskutowała nad tym, gdzie iść na kolejną imprezę. Ci, którzy chcą dotknąć tematów związanych z Bogiem, są często odbierani jak kucharze rozlewający w plasti­kowe miseczki grochówkę w willowej dzielnicy. Przy­pominam sobie, jak z grupą Młodzieży Alternatywnej stworzyliśmy musical pt. Nieupoważnionym wstęp wolny i wystawialiśmy go w różnych szkołach i ośrod­kach. Choć była to ciekawa historia człowieka, który, wyzwolony z nałogu narkomanii, rozpoczął nowe życie, to jednak, kiedy pojawiało się słowo „Bóg", spora część młodzieży przestawała słuchać. Dla wielu Bóg jest bar­dziej odległy niż UFO.
Przekonałem się o tym ponownie, kiedy zapro­szono mnie na spotkanie z bierzmowanymi, abym w sposób ciekawy opowiedział im o modlitwie. Ani­mator odpowiedzialny za grupę już na wstępie poin­formował mnie, że nie jest to łatwy zespół. Po kurtuazyjnych powitaniach zacząłem „płynąć" i niczym zło-tousty kaznodzieja opowiadać o kolejnych stopniach modlitewnego wtajemniczenia. Oczywiście starałem się mówić w taki sposób, aby być zrozumianym. Po dzie­sięciu minutach zauważyłem, że towarzystwo patrzy na mnie jak na przybysza z innej epoki. „Strój rzeczywi­ście mam ze średniowiecza, ale to wszystko!" - pomy­ślałem, nie dając po sobie poznać, że coś zaczyna mi nie pasować. Kiedy przerwałem słowotok i zapytałem, kto wierzy w Boga, na dwadzieścia osób zgłosiły się trzy. Zrozumiałem, że przypominam budowniczego, któ­ry chce zbudować dom od dachu. Jak widać od samego początku wszechświata nic się nie zmieniło: najpierw Bóg, a później cała reszta. Nie można zrozumieć nic z chrześcijaństwa, jeśli na dzień dobry nie zapytamy o Bo­ga, bez którego wszystko przestaje mieć sens.
Tematem tej książki jest spowiedź. Jeden z sa­kramentów, który bardzo często jest pominięty przez młodego człowieka, ponieważ jest źle rozumiany. Aby zrozumieć, co się dzieje, gdy klękamy przy konfesjona­le, musimy zadać sobie pytanie o Boga: kim On jest dla mnie? Nie dla gościa, który każdego dnia jeździ na rolkach i nie był u spowiedzi już dobrych parę lat czy dla zakonnicy siedzącej za murami klasztoru i przystę­pującej co dwa tygodnie do tego sakramentu. Kim jest Bóg dla mnie, gdziekolwiek jestem? Trudno jest mó­wić o spowiedzi, kiedy nie ma doświadczenia Boga, a Jego obraz nie jest właściwy. Pytanie o Boga leży u podstaw sakramentu pojednania. Jeśli Bóg w życiu człowieka to tyran, pożółkła kartka lub nie ma Go wcale, to sakrament pojednania przestaje być ważny. Prze­cież nikt o zdrowych zmysłach nie chce tracić cennego czasu na zabobony. Wtedy nawet dla tych, którzy w bia­łej sukience czy granatowym garniturku szli do pierw­szej Komunii, otwiera się perspektywa innej drogi. Zasada mówiąca o tym, że przyroda nie lubi próżni zaczyna działać także i w tym przypadku. Pustkę trze­ba zapełnić. Jeśli spowiedź stanie się pradawnym i bez­sensownym rytuałem z przeszłości, wpadniemy w pa­jęczynę, którą uplotły w konfesjonale pająki bezsensu.
Pajęczyna w konfesjonale
Dla tych, którzy Boga nie uznają, sprawa jest prosta: „kapłana z glana, a konfesjonały na spalenie". Skoro nie ma Boga, nie ma też grzechu. Grzech prze­cież jest łamaniem prawa Bożego, a jeżeli nie ma Pra­wodawcy, nie istnieje prawo, co w prostej linii może utwierdzić kogoś w przekonaniu, że grzech to fikcja. Chata wolna i jest bal! Tylko co dalej? Potem zaczyna się życie pod hasłem „Hulaj dusza, piekła nie ma".
Jedna z dziewczyn napisała w liście: Byłam to­warzyską, zmysłową panienką, za którą oglądali się faceci. Moje dwie ostatnie „miłości" zaprowadziły mnie w środowisko stałych bywalców dyskotek. Ba­wiłam się świetnie! Upijałam się z kumplami lub sama w swoim pokoju. Potem przyszły narkotyki, impre­zy, dyskoteki - to był mój świat. Można powiedzieć -pełny odlot. Czego więcej w życiu potrzeba? Jaki grzech i jakie problemy?
Biblia mówi, że grzech jest śmiercią człowieka. Z tego logiczny wniosek: nie ma grzechu, nie ma śmier­ci. Okazuje się jednak, że to nie takie proste. Zwolen­nicy ekstremalnej jazdy „bez trzymanki" zaczynają do­świadczać piekła na ziemi. Ich życie ulega zmianie i staje się bezsensowną ucieczką w nicość. W jej ostatniej fa­zie przypominają żywe trupy. Spotykam takich na Ryn­ku w Krakowie. Jeden z nich, zżarty przez narkotyki, powiedział mi: „Wiesz, ja tego chcę!" Próbowaliśmy mu pomóc. Za każdym razem, gdy umawialiśmy się z nim na konkretne spotkanie, nie przychodził. Życie takich ludzi zaczyna się przeradzać w śmierć. Mój kole­ga ze szkoły średniej dość ciekawie to określił: „Bie­rzesz, używasz, korzystasz, ale w pewnym momencie zderzasz się z czarną ścianą, której nie da się już prze­skoczyć. I wtedy zaczyna się rozpacz". I chociaż po­wiedział to w przenośni, rzeczywiście w trzeciej klasie już się z nim nie spotkaliśmy, bo po pijanemu wsiadł na motor i zderzy} się ze śmiercią.
Dlatego wbrew wszystkim zwolennikom życia bez ograniczeń chcę powiedzieć, że grzech istnieje. Jeżeli śmierć i rozpacz istnieją, a temu nie możemy zaprze­czyć, bo wystarczy poczytać gazety i popatrzeć, co się dzieje z naszymi znajomymi i przyjaciółmi, to istnieje także grzech - sprawca całego zamieszania. Grzech nie jest zatem wymysłem gości w czarnych sukienkach i moim widzimisię, ale czymś, co de facto istnieje, i, czy się nam to podoba czy nie, dotyka głębi naszego życia. Obecność grzechu jest raną, którą człowiek odczuwa bardzo dotkliwie i dlatego szuka lekarza mogącego ule­czyć ten ból. Kiedyś napisałem piosenkę, której słowa właśnie to miały wyrazić:
W moim sercu był wciąż głód, chciałem zaspokoić go. Był jak rana, był jak ogień, który pali, pali wciąż Nie wiedziałem, kto może ugasić ją.
Przy założeniu, że nie ma Boga, który mógłby uleczyć te rany w sakramentalnym spotkaniu, człowiek zaczyna szukać gdzie indziej. Moi koledzy i koleżanki, którzy pracują jako psychoterapeuci, nie wyrabiają na zakrętach z nadmiaru pracy. Ich pacjenci bardzo czę­sto przerzucają punkt ciężkości ze sfery ducha na ob­szar psychologii. Oczywiście, kapłan to nie Freud w czarnym uniformie, a konfesjonał nie może pełnić funkcji kozetki w gabinecie psychologicznym. Wiele osób szuka ratunku u psychiatry zapominając, że śmier­cionośny grzech niszczący nasze życie wymaga innego rodzaju leczenia. Nie terapii medycznej, lecz przeba­czającej łaski Boga, który jest gwarantem naszego życia. Jest to swoistego rodzaju zakłamanie, które pozwala, szczególnie młodym ludziom, zamienić Boga na czło­wieka. Dotyczy to zarówno profesjonalnych pomocni­ków, takich jak psycholog czy terapeuta, oraz tych, z którymi chodzi się na imprezy i słucha tej samej mu­zyki. I oni mają być panaceum na tego typu dolegliwo­ści?! Więcej zaufania pokłada się w koleżankach i kole­gach, z którymi zasiada się w pubie przy piwie niż w Bogu. Dotykamy tutaj starej biblijnej prawdy.- sta­niecie się jak Bóg. Człowiek ma tendencje do stawia­nia siebie na pierwszym miejscu i jeżeli nawet nie robi tego w odniesieniu do innych, czyni tak wobec same­go siebie.
Bardzo często ludzie mówią, iż działają zgodnie z własnym sumieniem, a ono nic im nie wyrzuca. I to jest kolejne przekłamanie. Ponownie dotykamy kon sekwencji twierdzenia, że Boga nie ma. A natura, jak już było powiedziane, nie lubi próżni. Skoro Go nie ma, to człowiek absolutyzuje swoją osobę czyniąc sie­bie Bogiem.
Często na Przystanku Woodstock spotykałem takich myślicieli, anarchistów z klapą od sedesu na szyi, którzy podkreślali, że są sami sobie sterem, żeglarzem, okrętem, nikogo i niczego nie będą słuchali, a zwłasz­cza faceta, który zamknął się w klasztorze uciekając przed światem. Te osoby same ustanowiły swój świat wartości: „Ja tu rządzę, a reszta spadać na drzewo!" Dotychczasowy stan rzeczy zupełnie się odwrócił. Je­den z zespołów śpiewa: „To, co nienormalne, stało się normalne".
Bywa, że najbardziej zwariowane pomysły stają się czymś zwyczajnym. Przykłady można mnożyć. Lu­dzie zaczynają robić najgłupsze rzeczy i twierdzą, że działają zgodnie z sumieniem.
Jeden z moich przyjaciół napisał: Przez trzy lata nie mogłem się zatrzymać. Piłem i paliłem wszyst­ko, co mi wpadło w ręce... każdego dnia. Ktoś mi powiedział, że jestem uzależniony. Nie mogłem w to uwierzyć... Przecież wszystko było OK. Moim domem była ulica i knajpy. Lubiłem włóczyć się po nocach. Wciągnęły mnie imprezy techno i życie towarzyskie. Prawie wszyscy wokół używali jakichś narkotyków. Ja „eksperymentowałem" z LSD. Byłem ostrożny, bałem się uzależnienia od twardych narkotyków, a kwas w opinii znających się na rzeczy był bezpiecz ny. Zresztą LSD sprzyjało „rozwojowi duchowemu". Trafiłem do sekty. Zostałem buddystą i nauczyłem się mantry. To było niezłe, powtarzałem w kółko zaklęcia, których nie rozumiałem. Wkrótce straci­łem kontrolę nad swoją wyobraźnią. Coś dziwnego zaczęło się ze mną dziać... Ciągle mówiłem, że to moja sprawa, moje życie i moje sumienie. Uważa­łem, że inni są ćpunami i bankrutami życiowymi, ale nie ja.
Ludzie młodzi bardzo często nie wiedzą, że su­mienie powinno być dobrze ukształtowane, a po dru­gie nie dostrzegają, że jest ono tylko miernikiem na­szych zachowań w odniesieniu do obiektywnego świata wartości, a nie twórcą tego świata. Można powiedzieć, że sumienie jest tylko wagą, która waży nasze zacho­wanie i porównuje do idealnego wzorca ustanowione­go przez Boga, a nie przez nas. Sumienie ma władzę wykonawczą, a nie ustawodawczą. My i nasze sumie­nie nie jesteśmy Bogiem. Tylko Bóg ma prawo osą­dzać, co jest dobre, a co złe.
Podobny skutek wywołuje także postawa obojęt­ności. Wielu młodych ludzi wierzy, że Bóg istnieje, ale nie ma wpływu na nasze życie. Często Bóg jest wytwo­rem własnych oczekiwań. W ich świetle to nie czło­wiek jest stworzony na obraz Boga, ale Bóg jest kre­owany na obraz człowieka i wpuszczany w jego życie na tyle, na ile jest mu wygodnie. Odległy Bóg, miesz­kający w niedostępnej światłości, nie może mieć wpły­wu na życie człowieka, ale i człowiek zbyt mu się nie narzuca. Postawa obojętności sprawia, że wielu ludzi deklaruje, że wierzy w Boga, lecz wiara nie ma od­zwierciedlenia w ich życiu. W stosunku do sakramentu pojednania człowiek przyjmuję postawę obojętności. Najczęściej pojawia się stwierdzenie: „Ja nie czuję ta­kiej potrzeby". Jest ono właśnie wynikiem obojętno­ści. Bóg odległy, z którym nie mamy relacji, nie może wzbudzać potrzeby spotkania. Traktujemy Boga jak przedmiot, a rzeczywiście trudno jest budować relację z przedmiotem. W konsekwencji zaczynamy żyć tak, jakby Boga nie było. I znów budujemy na sobie. To nie Bóg jest najważniejszy, ale moja potrzeba. Znów uza­leżniam moją relację z Bogiem od własnych emocji i od­czuć. A ponieważ potrzeby spotykania się z rzeczami człowiek nie odczuwa, to i spowiedź - choć określa się jako wierzący - odkłada na wiele lat. „Nie czuję i nie wyznaję grzechów", „Ostatni raz byłem u spowiedzi rok temu albo przed przyjęciem bierzmowania". Sa­krament spowiedzi staje się rutynowym zabiegiem przed wielkimi świętami. Wszyscy idą, więc ja też, żeby „sta­rzy" się nie krzywili. Wtedy słychać malutki karabin maszynowy, który ze znaczną prędkością wypluwa grze­chy i czeka na rozgrzeszenie. Zrobić swoje i do domu, bo i tak się w kolejce stało zbyt długo. W takiej sytuacji nie ma miejsca na relację.
Jeszcze gorszy w skutkach niż obojętność jest niewłaściwy obraz Boga. Jeśli ktoś uważa Boga za sro­giego sędziego, to sakrament pojednania jest dla nie­go salą rozpraw, na której spotyka się oko w oko z oskarżycielami w czarnych togach, a oni bezlitośnie pokazują mu, ile w nim jest zła. Taki obraz Boga po­woduje, że człowiek zaczyna unikać kratek konfesjo­nału, ponieważ po prostu się boi. Nieraz doświadczy­łem, jak klękający do spowiedzi delikwent trząsł się jak galareta, a z nim cały konfesjonał. Zły obraz Boga, któ­rego skutkiem jest strach, staje się powodem unikania spowiedzi.
Bywa i tak, że obiektywnie lekki grzech urasta w czyichś oczach do rangi przestępstwa, za które ten przenikliwy sędzia na pewno ześle na niego karzące pioruny, ogień i siarkę z nieba. Czasem człowiek zada­je sobie pytanie, czy rzeczywiście Bóg mu przebaczy. Jeśli na domiar wszystkiego ów zły obraz Boga jest wynikiem pozrywanych relacji z rodzicami, a szczegól­nie z ojcem, to mamy do czynienia ze strachem, który na długie lata zamyka człowieka na sakrament pojed­nania. Zakłamany obraz Boga jest przeszkodą, która mnoży kolejne argumenty za tym, aby nie iść do spo­wiedzi. Równocześnie wykrzywia najważniejszą praw­dę stanowiącą podstawę życia chrześcijańskiego, praw­dę o szalonej miłości Boga.
Szalona miłość na literę B
Jak już wspomniałem, punktem wyjścia do zro­zumienia istoty sakramentu pojednania jest odkrycie właściwego obrazu Pana Boga. Musimy postawić so­bie pytania, od których wiele zależy:
·        Kim jest dla mnie Bóg?
·        Jak wygląda moja relacja z Nim?
·        Czy odkryłem Jego miłość?
Gdy miałem siedemnaście lat, jeden z moich przy­jaciół podstawił mi pod nos Pismo Święte, w którym przeczytałem rewolucyjne dla mnie wówczas słowa: BÓG JEST MIŁOŚCIĄ. To było odkrycie kopernikań-skie, wszystko zawirowało. Ja, pobożny katolik, który jeszcze nie tak dawno chodził za rączkę z mamusią do kościoła, zrozumiałem, że w tej całej wierze chodzi o coś zupełnie innego, co zawiera się w trzech prostych sło­wach. Punkt odniesienia radykalnie się zmienił. Naj­ważniejszy stał się Bóg, który mnie kocha. Przed tym odkryciem myślałem, że najważniejsze są przykazania, które, zabierając wolność, nie pozwalają mi rozwinąć skrzydeł. Ciekawe, że nie odbyło to się tylko na pozio­mie intelektualnym, ale dotknęło czegoś głębszego tzn. poczułem, że jestem kochany przez Boga jakąś niezro­zumiałą i szaloną miłością, która zawiodła Go na krzyż. Miało to ogromne znaczenie dla wszystkich sfer moje go życia chrześcijańskiego. Klucz miłości pozwolił mi spojrzeć na nie i na wiarę w zupełnie innym świetle. Chrzest nie był już tylko obowiązkiem katolika, jaki wypełnili moi rodzice przed siedemnastu laty, ale na­znaczeniem mnie pieczęcią miłości oznaczającą przy­należność do Boga. Modlitwa przestała być recytacją wierszyka, stała się oddechem miłości. Msza święta -do tej pory nudny niedzielny obowiązek - została od­kryta jako uczta miłości, na której Bóg za każdym ra­zem potwierdza mi swoją miłość przez oddanie życia. Także spowiedź nabrała innego wymiaru. Bóg o imie­niu Miłość przy okazji każdej spowiedzi zapewnia mnie o swoim ukochaniu, dlatego zacząłem nazywać ją sa­kramentem miłości miłosiernej. Ta szalona miłość, którą wtedy odkryłem, była większa niż wszystko inne, była większa niż mój grzech.
Po wielu latach, kiedy wraz młodzieżą przygoto­waliśmy rockową drogę krzyżową, słowa o takiej wła­śnie miłości śpiewane były podczas konania Jezusa na krzyżu. Bóg w swej szalonej miłości nie cofa się przed niczym. Trudno to zrozumieć. Niektórzy mówią nawet C\Y) o „skandalu miłosierdzia", które bardzo często zaska-^o^O kuje człowieka nie mogącego do końca uwierzyć w prze­baczenie. Czasem człowiek nie potrafi przyjąć, że wszystkie grzechy, które popełnił - choćby ich była niemała kolekcja - Bóg w jednej chwili przebacza. Je­zus na Golgocie właściwie wypowiedział jedno słowo: KOCHAM i to samo słowo wypowiada podczas sakra­mentalnego spotkania. Konfesjonał w tym kontekście jest podobny do Golgoty. Człowiek przychodzi i mówi: „nienawidzę, zabijam itd.", a Jezus przebacza i mówi: „Mimo wszystko kocham".
Pamiętam moje wielkie zdziwienie, kiedy jeden z moich przyjaciół, katecheta, przygotowując dzieci do pierwszej spowiedzi, wkładał do konfesjonału krzyż na znak obecności w nim Jezusa ukrzyżowanego. Bo góry mogą ustąpić, pagórki się zachwiać, ale miłość moja nie odstąpi od Ciebie, mówi Pan - czytamy w księdze proroka Izajasza. Kiedyś, stojąc pod Giewontem, uświa­domiłem sobie, iż prawdopodobieństwo tego, że ta góra się zachwieje jest prawie równe zeru, a Bóg mówi, że nawet gdyby się zachwiała i przewróciła, to i tak mi­łość Jego się nie skończy. Zawsze, wszędzie, taka sama dla każdego.
Uśmiałem się, gdy na jednym z koncertów hard-core'owego zespołu Daily Bread wokalista zapowiedział, że teraz zaśpiewa o najważniejszym imieniu na świecie. Na to dwóch podpitych punków krzyknęło, czy chodzi o Lenina. Wokalista odkrzyknął: „I za Lenina Jezus oddał swoje życie!". Nie ma na świecie człowieka, za którego Jezus nie oddałby życia, który nie mógłby w konfesjona­le doświadczyć darmowej miłości.
Trzeba jednak z przykrością stwierdzić, że są na świecie ludzie nieświadomi owego daru. Wielu młodych ludzi nie chce żyć w miłosnej relacji z Bogiem. Nawet nie ma pojęcia, że tak można. Kiedyś przyszedł do mnie chłopak, który chciał się wyspowiadać. Przed przystą­pieniem do konfesjonału zapytałem na wszelki wypa dek, czy w ogóle wierzy w miłosierdzie Boga. Na co on, zadziwiony pytaniem, nie wiedział, co ma odpo­wiedzieć. Patrzył na mnie, jakbym mu zabił ojca i mat­kę. Musiałem wrzucić wsteczny i zacząć od kilku pod­stawowych rzeczy. Facet miał szczęście, bo po tej spowiedzi, będąc w Warszawie, trafił pod kolumną Zygmunta na grupę ewangelizacyjną, która dopowie­działa mu to, czego ja nie zdążyłem. Pokazali mu, że właściwie całe Pismo święte mówi o miłosnej relacji Boga i człowieka.
Ja sam uświadomiłem sobie to dopiero na reko­lekcjach przed pierwszymi ślubami zakonnymi. Pierw­sza konferencja na tych rekolekcjach była niesamowi­ta. Trzydziestu siedmiu chłopa czekających na pierwsze słowa rekolekcjonisty, a właściwie trzydziestu siedmiu wykwalifikowanych szyderców w uniformach zakon­nych czekających na przemowę pulchnego kamikadze. A tu nic! Facet wziął do ręki gitarę i zaczął śpiewać słowa z Pieśni nad Pieśniami: „Całuj mnie pocałunka­mi swoich ust..." Dzisiaj to byłby obciach... Od razu zostałby posądzony o kochanie inaczej, a wtedy zrozu­miałem, co to znaczy być w miłosnej relacji z Bogiem, bo właściwe całe rekolekcje były temu poświęcone. Oczywiście pieśń Całuj mnie pocałunkami swoich ust stała się dla nas szlagierem, choć zawsze ilekroć ją później śpiewałem, musiałem podkreślać, że jej słowa są zaczerpnięte z Biblii.
Od tej pory często wracam do słów z Pieśni nad Pieśniami, które ukazują Jezusa jako Oblubieńca, a Ko ściół czyli wspólnotę, do której każdy z nas należy, jako Jego Oblubienicę. To jest coś niezwykłego! Bóg co­dziennie zapewnia nas o tej miłości. To tak jakbyśmy budząc się każdego ranka znajdowali przy łóżku czer­woną różę! Mnożąc to przez liczbę dni w roku i liczbę naszych lat otrzymujemy nie lada bukiet. Oblubieńcza relacja z Bogiem jest relacją osób świadomych swojej miłości, ale też świadomych swoich wad.
Życie małżeńskie, do którego nawiązuje Pieśń nad Pieśniami, usłane jest nie tylko różami. Bywają sytuacje trudne i dlatego muszą być chwile, kiedy zako­chani mówią sobie „przepraszam". Właśnie konfesjo­nał jest takim „przepraszam" kierowanym w stronę Tego, który jest doskonały. Chwile spędzone na klęcz­kach są nieustannym odkrywaniem miłości Boga. Sło­wo „konfesjonał" pochodzi od łacińskiego con/essio, czyli „wyznaję". Zdarza się, że pojmujemy to wyznanie jednostronnie. Idąc do sakramentu wyznajemy swoje grzechy i na tym właściwie wszystko się kończy. Ale przecież w konfesjonale odnajdujemy krzyż - oznacza on również wyznanie miłości Pana Boga do mnie. Za­tem tak naprawdę spowiedź jest zderzeniem się dwóch wyznań - Jezusa, który mówi: „Człowieku, ja cię tak kocham, że moja miłość jest większa niż twój grzech" i mojego odkrycia w prawdzie swojej grzeszności. Przy­chodzę, bo chcę w tej miłości Pana Boga się odnaleźć.
Z pontonem do konfesjonału
Trzeba wiedzieć, że termin „miłość" w języku teo­logii jest często stosowany zamiennie ze słowem „łaska". Jak widać i świat ducha ma swój slang i dobrze jest się w nim orientować. Każdy z nas przychodząc do spo­wiedzi - mocą tego sakramentu - otrzymuje trzy ro­dzaje łaski. To takie trzy prezenty, o których często nie mamy zielonego pojęcia.
Pierwszy z nich to łaska sakramentalna. Otrzy­mujemy ją po to, aby dobrze przeżyć sakra­ment pojednania. Laska sakramentalna jest zastrzykiem świadomości, która nie pozwala traktować tych kilku chwil spędzonych w konfesjonale tak samo jak innych, zwyczajnych wydarzeń z życia. Szkoła, za­kupy, impreza i sakrament pojednania często są sta­wiane na jednym poziomie, a przecież jest to wydarze­nie, które dotyka innej rzeczywistości, może zakrytej i niewidocznej, ale istniejącej. To coś więcej niż odle­głe światy, to jest inny wymiar.
Zaczynając spowiedź znakiem krzyża łączymy się z Bogiem, który realnie istnieje i chce nas zapewnić o swojej miłości. Potoczna definicja sakramentu mówi, że jest to widzialny znak niewidzialnej łaski, l dlatego potrzebna jest świadomość tego, co tak naprawdę się dzieje. Łaska sakramentalna stoi na straży dobrej spowiedzi. Dzięki niej we właściwy sposób wyznajemy grzechy, tzn. szczerze wyznajemy ich ilość i okoliczno­ści, prawdziwie żałujemy za nie i potrafimy zadośćuczy­nić wyrządzonym krzywdom. Gdy jesteśmy świadomi, że Bóg wie wszystko, przestajemy kombinować, upięk­szać, pokazywać siebie innymi niż jesteśmy. Najzwy­czajniej w świecie łaska sakramentalna pozwala nam stanąć w prawdzie i uznać swoją grzeszność.
Drugi prezent to laska uświęcająca. Sprawia, że po wyjściu z konfesjonału na nowo może­my zbliżyć się do Boga w poczuciu świeżości i czystości. Dzięki niej możemy się jednoczyć z Nim przyjmując Go do swego serca i trwać w komunii. Moż­na powiedzieć, że łaska ta jest jak nowe szaty godowe, które pozwalają nam usiąść za stołem razem z Oblu-bieńcem bez żadnego wstydu. Bóg w nieskończonym miłosierdziu daje nam kolejną czystą kartę, kolejny kre­dyt zaufania. Pewnego roku na rekolekcje organizo­wane w jednym z liceów zaprosiłem Kazika - byłego alkoholika, który dał świadectwo swego powrotu do Boga. Opowiadał, jak po którymś kolejnym zapiciu ska­cowany i pobrudzony wymiocinami wrócił do ośrod­ka, gdzie był na terapii. Spodziewał się, że szef ośrod­ka wyzwie go i nie pozwoli mu już mieszkać w tym domu. Był niesamowicie zdziwiony, gdy ten dał mu nowe ubranie, wyciągnął do niego ręce w geście prze­baczenia i powiedział: „Witaj w domu". Ten gest za­ufania, znak nowego życia dał mu wiele do myślenia.
„Łzy same lały mi się po policzkach i nie mogłem uwie­rzyć, że znów mogę być czysty" - mówił Kazik.
Właśnie takim czystym ubraniem jest stan łaski uświęcającej. Laska uświęcająca to założenie synowi marnotrawnemu nowej szaty, pierścienia i sandałów,
0 czym możemy poczytać w piętnastym rozdziale Ewan­gelii św. Łukasza: najlepsza szata, nakładana tylko w dni świąteczne, bo rzeczywiście powrót do łaski jest świę­tem; pierścień, który o świadczy o godności dziedzica sandały odróżniające ludzi wolnych od niewolników. To wszystko otrzymujemy za darmo, łaska po łasce.
Tam, gdzie jest śmierć, przez słowa rozgrzesze­nia wkracza życie, tam, gdzie rozpacz, pojawia się na­dzieja. Łaska wkracza w nasze życie niczym woda i oży­wia wszystko. Ktoś kiedyś powiedział, że gdybyśmy byli w pełni świadomi, ile miłości Boga wylewa się przez kratki konfesjonału, maszerowalibyśmy do spowiedzi z malutkimi pontonami, aby się nie utopić w miłości Boga. No, może ci mniej wierzący przynosiliby koła ratunkowe.
W czasie spowiedzi nasze duchowe akumulatory zostają naładowane miłością Pana Boga. Dawka miło­ści, jaką otrzymujemy w tym sakramencie płynie z trans­fuzji krwi Jezusa, która dokonała się na Golgocie. Jej moc wsącza się w nas i przemienia nasze zrujnowane grzechem życie. Winniśmy płakać, skakać, śpiewać ze szczęścia, gdyż spotkaliśmy Przedziwną Miłość, większą niż nasz grzech, większą niż śmierć... Oznacza to tak­że konieczność wejścia w konkretną zmianę wypływa jącą z tej miłości. Nie chodzi o rewolucję, można za­cząć od drobiazgów, ale jeżeli chcemy poważnie trak­tować to spotkanie, musimy się wziąć za siebie.
4^ Pomaga nam w tym trzeci rodzaj łaski, jaki otrzymujemy w sakramencie pojednania, tzw. łaska uczynkowa. Ona stwarza szansę na większą mobilizację duchową i pracę nad sobą.
Jadąc kiedyś autostopem, spotkałem gościa, który dzielił się ze mną swoim doświadczeniem spowiedzi po kilku latach. Jako młody człowiek założył z przyjaciół­mi kapelę metalową o nazwie Syndykat Śmierci. Kon­certy, panienki, alkohol i oczywiście muza z przeka­zem, że wszystko jest do bani. Jednym słowem: skok za okno i ciągłe spadanie. Tak żył przez kilka lat, aż w końcu nie wiadomo skąd wpadł na pomysł, aby pójść do spowiedzi. I poszedł! Po długich chwilach spędzo­nych w konfesjonale - pełny odlot. Mówił, że przez dwa tygodnie nie mógł dojść do siebie. Świat stanął do góry nogami. Dostał takiego „kopa", że latając w kół­ko sięgnął swoich pleców, czyli tego, co go niszczyło. Zaczęły się poprawiać jego relacje z innymi, zmienił nazwę kapeli na Syndykat Życia, a w efekcie został liderem grupy charyzmatycznej. (Pan Bóg ma wyobraź­nię!) Słuchałem go z niedowierzaniem i kiedy zatrzy­mał samochód, nie chciało mi się wysiadać.
Łaska jest wielkim darem. Człowiek, który przez grzech widzi śmierć, przez łaskę zaczyna widzieć życie, bo właśnie miłość je niesie ze sobą. W Ewangeliach, jak refren piosenki, powtarzają się słowa Jezusa: Przy-szedłem do tych, którzy się źle mają. Są tacy, którzy nie przebierając w słowach i nie bawiąc się w konwe­nanse mówią, że Jezus rodząc się w betlejemskiej szo­pie przyszedł do gnoju. I zaraz dodają „...bo na gnoju lepiej rośnie". Rzeczywiście, już nieraz przekonałem się, że tam, gdzie pojawił się grzech, jeszcze bardziej rozlała się łaska. Bóg potrafi człowieka wyciągnąć za uszy i to z głębokiego błotka. Sakrament pojednania to bardzo dobra wyciągarka, tylko trzeba najpierw za­poznać się z zasadami jej funkcjonowania.
Spowiedniczy pięciobój
Jednego roku mój kolega Adam postanowił na­uczyć mnie jeździć na nartach. Zaczęliśmy nie od byle jakiej góry, lecz od samego szczytu Pilska. Jak łamać kości, to z klasą, a nie jak maminsynki bez fantazji. Muldy były jak garby wielbłądów, narty cięte, bo nie mieściły się w plecakach, a nasze ubrania nie miały pojęcia o „oddychaniu", jak dzisiejsze. Dobijał nas jesz­cze chroniczny brak kasy na wyciągi. Na piechotę wdra­paliśmy się na samą górę. W przypływie romantyzmu pozachwycaliśmy się Babią Górą, powdychaliśmy świe­że powietrze i jazda na dół. Pamiętam, że już samym podejściem byłem tak zmęczony, że w przydrożnym schronisku musiałem za ostatnie pieniądze kupić bu­telkę czegoś zimnego do picia, by nie umrzeć z wy­cieńczenia i odwodnienia. Rzeczywiście była to jazda przez duże J. Wszystkie choinki były moje! Nie umia­łem skręcać. Przewróciłem się chyba z siedemdziesiąt razy, a bok szlachetnego miejsca, którego nazwy nie przytoczę, był zbity jak kwaśne jabłko. Porwaliśmy się, jak głupcy, z motyką na słońce. Jazda na nartach, jak każda inna dyscyplina sportu wymaga podstawowego przygotowania i wiedzy. Nie da się założyć nart i ru­szyć w dół stoku „na krechę" wierząc, że aniołowie i wszyscy święci będą usuwać z naszej drogi wszystko, co się rusza i co martwe.
Analogicznie jest z życiem duchowym. Święty Paweł w jednym ze swoich listów przyrównuje chrze­ścijan do zawodników, którzy wkładają wiele wysiłku, aby zdobyć nagrodę.
Czyż nie wiecie, że gdy zawodnicy biegną na sta­dionie, wszyscy wprawdzie biegną, lecz jeden tylko otrzy­muje nagrodę. Przeto tak biegnijcie, abyście ją otrzymali. Każdy, który staje do zapasów, wszystkiego sobie odma­wia; oni, aby zdobyć przemijającą nagrodę, my zaś nie­przemijającą. (IKor 9, 24-25)
Jest to związane z przygotowaniami, nierzadko również z wyrzeczeniami. Pokonanie grzechu i na nowo nawiązanie relacji z Bogiem wymaga właśnie pracy i wy­siłku duchowego. Gra toczy się nie o wieniec laurowy, ani o satysfakcję z pokonania wielkiej góry, ale o odbu­dowanie relacji osobowych, od których zależy nasze życie teraz i na wieki. Chodzi o miłość i odbudowanie kredytu zaufania, jaki otrzymaliśmy od Boga na chrzcie świę­tym. Doskonale wiemy, że gdy coś zrobimy źle w relacji z drugim człowiekiem, musimy najpierw to sobie uświa­domić, później należałoby stanąć twarzą w twarz wobec tej osoby i przyznać się otwarcie do popełnionego czy­nu, powiedzieć, że się żałuje, przeprosić i w miarę moż­liwości naprawić wyrządzone krzywdy. Jeżeli przenie­siemy tę sytuację na płaszczyznę sakramentu pojednania, zauważymy, że pięć warunków dobrej spowiedzi odpo­wiada tym poszczególnym etapom. Regulują tę sferę nie tyle w sensie prawnym, co raczej mają służyć odbudo­wywaniu bliskości z Bogiem.
Horror minionego czasu,
czyli rachunek sumienia
Z matmy byłem zawsze cienki jak barszcz, ale pieniądze liczyć umiałem i dawniej nikt by mnie nie oszukał. Dzisiaj i w tej dziedzinie można mnie zagiąć, bo przez ślub ubóstwa zapomniałem, jak się robi dobre interesy. Wielu jest takich, którzy z rachunkami nie­zbyt dają sobie radę, a zwłaszcza z rachunkami sumie­nia. Dlatego warto się chwile nad nimi zatrzymać. Jeśli ktoś nie umie obliczać procentów, może z tym bezpro­blemowo żyć i nie ma to większego wpływu na jego życie. Chyba, że źle obliczy stężenie procentowe kwa­su i wypali sobie dziurę w jakieś części ciała. Jednak jeśli ktoś nie umie robić rachunku sumienia, to całe jego życie duchowe może utracić pewnego rodzaju świeżość. Jak robić rachunek sumienia? Postaram się teraz na to pytanie odpowiedzieć.
Po pierwsze, trzeba mieć na to czas. Musimy pamiętać, że rachunek sumienia jest próbą nawiąza­nia relacji z Bogiem. Od niego zależy nasze wyznanie, choć oczywiście nie ma obowiązku przychodzenia do spowiedzi z listą grzechów na kartce. Jeżeli tak robi­my, może to spowodować zbyt dużą koncentrację na sobie kosztem utraty wymiana relacji. Bywa tak, że na samym początku spowiedzi ktoś zaczyna szeleścić kartką. Gdy jest to uczeń szkoły podstawowej, mogę zrozumieć, że to jeszcze junior w pięcioboju i musi pły­wać z kołem ratunkowym, ale gdy widzę takie rzeczy u licealisty lub studenta, zaczynam się zastanawiać, czy czasami nie jest on bardziej nastawiony na pranie niż na spotkanie. Spowiedź to nie pralka, a rozgrzeszenie nie wylatuje jak baton z automatu po wrzuceniu odpo­wiednio wyliczonej ilości grzechów. Widzę nieraz, jak ktoś pierze z dokładnością wybielacza wszystkie plam­ki i myśli, że to szczyt szczęścia i nieskazitelności. My­ślę wtedy: „Czy ty, koleś, chcesz być święty czy raczej doskonały?" Jeśli stwierdza, że chce być doskonały, radzę mu założyć skrzydełka i do nieba, bo na ziemi będzie cierpiał jak chory na AIDS. A jeżeli chce spo­tkać Boga, to niech na chwilę zapomni o swojej urażo­nej dumie, cierpieniu i innych tego typu uczuciach, a ra­czej weźmie pod uwagę cierpienie ludzi, których skrzywdził. Niech pomyśli o boleści Boga, bo w tej wła­śnie chwili, gdy mu się wydawało, że ten owoc jest wspaniały, On wypluwał z siebie ostatnie resztki krwi. Ktoś kiedyś napisał rym, który wydaje mi się dobry, aby zobrazować to, o czym mówię.
Spowiedź to nie sterylne płukanie, lecz relacji nawiązanie, Rośnie twoja bezczelność, gdy prosisz o nieskazitelność. To grzeszników obmywanie, a nie dowartościowywanie, Tutaj musisz widzieć Boga, to jedyna twoja droga.
Zbyt skrupulatne rozdrapywanie ran podczas rachunku sumienia sprawia, że w czasie spowiedzi ktoś może przeoczyć to, co jest istotne - myślę o wyznaniu miłości ze strony Boga, a poza tym jego spowiedź prze­ciąga się w nieskończoność. Rachunek sumienia ma być przede wszystkim stawaniem w prawdzie wobec Boga. Zatrzymywanie się z mikroskopijną dokładno­ścią nad swoimi grzechami sprawia, że nie potrafimy zobaczyć prawdy o sobie. I w ten sposób to, co jest istotą rachunku sumienia przestaje być ważne i traci on sens. Spotkałem już kilku tęgich zawodników, któ­rych spowiedź trwała kilka godzin. I to nie dlatego, że kapłan zasnął w konfesjonale lub dawał długie nauki, ale dlatego, że ktoś bezustannie, jak karabinek maszy­nowy, wystrzeliwał swoje przewinienia. Cóż pozostaje później kapłanowi? Nie są to sprawy łatwe i wymagają dużej cierpliwości.
Punktem wyjścia do rachunku sumienia może być Dekalog lub Kazanie na Górze. Te dwa wskaza­na, które Bóg nam daje, są pewnym fundamentem. Ale nie wolno zatrzymać się tylko na jego wierzchniej warstwie, pobieżnie potraktować to, co zostało w Bi­blii napisane. Jeżeli ktoś ma takie podejście, może dość szybko dojść do przekonania, że nie ma grzechów. Weźmy na przykład takiego gagatka, który robiąc ra­chunek sumienia, włożył nos do Księgi Wyjścia i przy dziewiątym przykazaniu mówi sobie: „Jestem czysty, ponieważ nie pożądam, ani żony, ani osła bliźniego swego, ani żadnej jego rzeczy". A to, że spędza długie godziny łażąc od sklepu do sklepu i ogląda różne odlo­towe rzeczy nie mając przy sobie ani grosza, marnując czas i wkurzając sprzedawców, już się nie liczy. Oczy mu się świecą jak psu, który widzi kość, ale „nie pożą­da", bo przecież w sklepie, to nie „bliźniego swego". To samo może dotyczyć Kazania na Górze-. „Nikomu oka nie wykłułem i zęba nie wybiłem, więcej grzechów nie pamiętam". Należy wejść głębiej!
Każde przykazanie czy słowo wypowiedziane na Górze Błogosławieństw jest ewidentną furtką. Kiedy przez nią wchodzimy, dostrzegamy, że stoi ona na straży wielu wartości. Kolejny przykład: piąte przykazanie De­kalogu dotyczy nie tylko uśmiercania ludzi. Zdecydo­wana większość z nas nie ma w szafie spluwy i nie zabija, co nie znaczy, że nie przekracza tego przykaza­nia. Wiążą się przecież z nim inne czynności: niszcze­nie swojego zdrowia przez palenie papierosów, mari­huany czy nawet ryzykowne jeżdżenie rowerem. Pamiętam, jakie było moje zdziwienie, kiedy jeden z mo­ich przyjaciół zapytał mnie, czy przechodzenie na czer­wonym świetle jest grzechem. Przyznam, że miałem wielki dylemat, co mu odpowiedzieć, ale w końcu uzna­łem, że jeżeli ktoś to robi bez namysłu, narażając się na wypadek i utratę zdrowia czy nawet życia, to z pewno­ścią jest to grzech.
Bardzo często robiąc rachunek sumienia zadaje­my sobie pytanie, czy to, co się stało w moim życiu, to grzech czy jeszcze nie grzech. Wyznaczniki mamy ja­sne, ale podobnie jak o przechodzeniu na czerwonym świetle, Biblia nie pisze na przykład o całowaniu. Bar­dzo często ktoś przychodzi - nie ukrywam, że dziew­czyny częściej niż chłopaki - pytając, czy całowanie się jest dozwolone przed ślubem. Jeden z moich przyja­ciół odpowiadał w sposób przewrotny: „Tak, jakby się chciało, to nie można, a skoro nie można, jakby się chciało, to po co?"
To ważna sprawa, która dotyka jakości przepro­wadzonego rachunku sumienia. „Gdzie są granice grze­chu?" - pytają niektórzy, umęczeni zastanawianiem się, czy to już wpadka, czy jeszcze nie. Pytanie o granice jest pytaniem o prawo, co już samo w sobie jest nie­bezpieczne. Podobno jeżeli ktoś pyta o odniesienie prawne, to przestaje w nim płonąć miłość. Pięknie to zostało oddane w filmie Mela Gibsona Pasja Słowa z Kazania na Górze połączono tam z wydarzeniami Golgoty, gdzie miłość w Jezusie pulsuje najbardziej. Jezus nie wylicza i nie stawia granic. Miłość rozlewają­ca się na Golgocie jest idealnym dopełnieniem tego, co zostało nam objawione na górze Horeb, gdzie Moj­żesz otrzymał przykazania i na Górze Błogosławieństw, którą można nazwać Horebem Nowego Testamentu. Właśnie tutaj Jezus pokazał, że nie chodzi o prawo, które samo w sobie jest martwe i może krzywdzić, ale o miłość. Osoby, które pytają o prawo, zbliżają się do granicy, przyzwyczajają się do tego, co jest po tamtej stronie i pewnego pięknego dnia przejdą bez żadnych skrupułów na drugą stronę. W zakonie kapucynów obowiązuje zasada: „Nie maksimum tego, co dozwolo ne, ale minimum tego, co konieczne". Prawne rozwią­zania przypominają raczej dzielenie włosa na czworo.
Kluczem do odpowiedzi na pytanie o pocałunek, podobnie jak o inne przykazania jest miłość. „Kochaj i rób, co chcesz" - napisał św. Augustyn. Już niejeden wolnomyśliciel „wycierał sobie gębę" tymi słowami. Zo­stało jasno napisane „kochaj", a więc bądź odpowie­dzialny za swoje czyny i patrz, do czego cię to prowadzi. Nie tylko pocałunek, ale i dotyk może sprawić, że ci­śnienie pożądania w gościu lub gościówie przekroczy wszelkie normy. „Kiedy widzę dziewicę, to ryczę" -można z przymrużeniem oka sparafrazować Golców. Kiedyś, rozmawiając z ziomalami-hardcorowcami, ktoś rzucił hasło, które zapamiętałem: „Nie dotykaj mnie, bo mnie uruchamiasz". Pytając o grzech należy się zasta­nowić, co dane działania i postawy we mnie i w innych uruchamiają. Czy to, co robię, pochodzi z miłości i do miłości prowadzi? Idąc jeszcze dalej: czy moje postępo­wanie sprawia, że ta druga osoba staje się lepsza, czyli bliższa źródła miłości, jakim jest Bóg? I to jest sedno odpowiedzi na pytanie, w jakim kluczu robić rachunek sumienia. Niestety niektórzy z nas nie mają punktu od­niesienia, ponieważ kształtowali swoje pojęcie miłości w oparciu o niewłaściwe źródła. Ale to już inny problem, sprawa wykrzywionego sumienia.
Ze względu na osobowy charakter rachunku su­mienia kluczem do niego mogą być moje relacje z in­nymi. W czasie analizy można zapytać siebie: „Co ro­biłem i myślałem w odniesieniu do Boga? Innych ludzi? Samego siebie?" Taki sposób przygotowywania się do spowiedzi wydaje się być łatwiejszym, ponieważ posia­da tylko trzy punkty odniesienia, a łatwiej nam pamię­tać zdarzenia związane z osobami niż przypominać sobie coś w kluczu przykazań, które na pozór niczego nie poruszają w naszym sumieniu. Kiedy patrzymy na ludzi, doskonale wiemy, co przeskrobaliśmy i jak bar­dzo nas i innych to bolało. Wiele razy spotykałem mło­dych ludzi, którzy mówili mi, że nie potrafią robić ra­chunku sumienia, bo nie pamiętają grzechów. Kiedy ich zapytałem o świństwa, jakie uczynili wobec innych, ich usta otwierały się jak puszka Pandory i nie mogli się zatrzymać z oskarżaniem siebie. W ten sposób łatwiej jest zobaczyć, że grzech niszczy nasze relacje i odcina nas od innych. Człowiek popełniający grzech zaczyna się chować przed Bogiem, innymi, a nawet samym sobą, bo nie potrafi spojrzeć sobie w twarz. „Adamie! Gdzie jesteś?" - wołał Bóg, a Adam wpełzł w krzaki i siedział tam jak postrzelone zwierzę. Często wstyd przed innymi jest kluczem do robienia rachunku su­mienia. Jeśli ze wstydu nie potrafimy spojrzeć w oczy człowiekowi, którego dotyczyło nasze postępowanie, to z całą pewnością nie jest to dobry objaw. Bardzo ciekawie pokazała to młodzież, z którą tworzyłem mu­sical pt. Krzyż szóstego grzechu. Jeden z aktorów, po zerwaniu owocu przez Ewę, podchodził do upajających się owocem smakoszy i na zasadzie stop-klatki anali­zował poszczególne etapy następujące po grzechu. Ostatnim z nich był właśnie wstyd. Pokazywał wskaż nikiem laserowym smutną twarz, odwrócenie się ple­cami do siebie itd. Na koniec tej sceny Ewa śpiewała:
Me tak mialo być, Chcieliśmy inaczej; Miłość jedna przecież jest, Nie ma wielu znaczeń.
Gdy miłością nazwiesz to, Co miłością nie jest, Wtedy jawnie czynisz zło, Chociaż tego nie wiesz.
Rachunek sumienia powinien obejmować nie tyl­ko nasze złe czyny. Jezus na sądzie ostatecznym nie będzie nas pytał tylko o to, co zrobiliśmy złego, ale zapyta także o dobro, którego nie zrobiliśmy. Czy da­liście mi pić, jeść, czy odwiedziliście mnie w więzie­niu? Mamy przed sobą całą gamę możliwości czynie­nia dobra, które jesteśmy wezwani podjąć, a jednak z różnych powodów nie robimy nic. Przypomina mi C\\0 si? sytuują, kiedy wraz z jednym bratem wracaliśmy autostopem z Europejskiego Spotkania Młodych, or­ganizowanego przez ekumeniczną wspólnotę braci z Taize, które odbywało się w Wiedniu. Staliśmy na mrozie kilka godzin, a autobusy wypełnione chrześci­janami przejeżdżały obok nas i nic. Bo bytem podróż­nym, a nie pomogliście mi... Przecież obok nas żyją ludzie potrzebujący pomocy i musimy się na nich otwo rzyć, tego wymaga chrześcijańska miłość, a jej brak należy traktować jako przewinienie.
Od czasu, gdy nauczyłem się grać na gitarze, a by­ło to już jakieś 20 lat temu, różni ludzie zapraszają mnie, abym im trochę pośpiewał. Fałszuję jak wykwalifiko­wany afon, ale słuchają i bywa, że są zachwyceni. Kie­dyś po takim koncercie podszedł do mnie ojciec trójki dzieci i powiedział, że przeraziłem go tym, co zaśpie­wałem i o czym mówiłem. Zdziwiłem się bardzo, bo tytuł koncertu był: Całuj mnie pocałunkami swoich ust i wszystkie piosenki mówiły o szalonej miłości Boga. Jego przerażenie nie wynikało z tytułu koncertu, ale z faktu, że mężczyzna ten uświadomił sobie, że wszyst­ko, co do tej pory robił dla innych, nie płynęło z miło­ści, ale z wyrachowania. Nawet swojego poświęcenia dla dzieci i żony nie mógł odczytać w kluczu miłości. Mówił: „Uświadomiłem sobie, że kiedy stanę przed Bogiem i On zapyta mnie o miłość, pokażę mu puste ręce". Bo bytem..., a nie da/iście mi...
Jak już zostało powiedziane, rachunek sumie­nia nie może być taplaniem się w swoich grzechach. Może być w nim też miejsce na podziękowanie Bogu za dobro, które w naszym życiu się dzieje. Musimy mieć świadomość, że miłość Boga i sposób, w jaki na nas patrzy są ważniejsze. Bóg chce w nas widzieć dobro. Guy Gilbert, ksiądz pracujący z gangami w dziewiętna­stej dzielnicy Paryża, w jednej ze swoich książek przy­tacza arabskie przysłowie: Gdy spojrzysz cz/oiuielcoiui głęboko w serce, z pewnością zobaczysz w nim promień słońca. Jeśli potrafimy zobaczyć dobro w dru­gim człowieku, to tym bardziej widzi to Ten, który sam jeden jest dobry. Dlatego warto rozpoczynać rachunek sumienie od przyjrzenia się temu dobru, jakie Bóg czy­ni naszymi rękami i podziękować mu za nie. Pięknie mówi autor jednego z psalmów:
Ty utkałeś mnie w łonie mej matki.
Dziękuję ci, że mnie stworzyłeś tak cudownie,
godne podziwu są Twe dzieła.
I dobrze znasz moją duszę,
Nie tajna ci moja istota,
Kiedy w ukryciu powstawałem
utkany w glębi ziemi.
Oczy twe widziały me czyny
I wszystkie są spisane w twej księdze...
(Psl39, 13b-16a)
Nie możemy zapomnieć, że zostaliśmy stworze­ni z miłości i do miłości, i że tylko miłość, jako najwięk­sze dobro, pozostanie. Dlatego w przygotowaniu do miłosnego spotkania w sakramencie miłosierdzia, za-nim zapytamy o brak miłości, musimy zapytać też o jej obecność w naszym życiu. Bóg nie jest przecież poli­cjantem, który czyha z pałką w ręku na nasze przewi­nienia, ale kochającym i wyrozumiałym ojcem. W przy­powieści o miłosiernym ojcu przytoczonej przez ewangelistę Łukasza, ojciec ów nie pyta o grzechy, ale cieszy się z dobra, jakie zaczęło kiełkować w sercu jego syna. Podobnie i Bóg cieszy się z każdego przejawu dobra, który rodzi się w naszych sercach.
Na koniec pozostaje pytanie, jak konkretnie, technicznie robić rachunek sumienia. Kiedyś zapyta­łem dzieciaki w przedszkolu, jak najlepiej wyznać mi­łość swojej ukochanej. Jeden pięciolatek był rewelacyj­ny: „Najpierw należy się ładnie ubrać, schować się za rogiem, a kiedy idzie ukochana osoba, należy wysko­czyć i wszystko jej wyznać". Przyjmijmy, że sakramen­talne spotkanie jest owym miłosnym wyznaniem tego, co trudne i tego, co piękne. Myślę, że rzeczywiście należałoby się schować w ustronnym miejscu i dać so­bie czas na przemyślenie wszystkiego, co się w naszym życiu wydarzyło od ostatniej spowiedzi. ConscierUia -proszę nie mylić z filmem Constantin, ani z nazwą jakieś metalowej kapeli - tym określeniem w dawnych czasach, kiedy wasze babcie były dziewczynami, nazy­wano rachunek sumienia. Gdy weźmiemy do ręki słow­nik łaciński, zobaczymy, że pod tym słowem kryje się nie tylko „kalkulacja", ale przede wszystkim „świado­mość". Dlatego też nasz rachunek sumienia ma być zarówno przypomnieniem sobie grzechów, jak refleksją nad naszym życiem. Oto kilka technicznych uwag, krok po kroku;
4$ Aby powierzyć ten czas Bogu, dobrze jest za­cząć od znaku krzyża i modlitwy do Ducha Świętego, który może nam dać takie światło,
że oświetlenie na Przystanku Woodstock wysiada, choć rzeczywiście jest dobre. Ma to być krótka modlitwa wyrażona własnymi słowami. 4$        Następnie warto podziękować Bogu za wszyst­ko dobro, które działo się naszym życiu i któ­re uczyniliśmy dla innych.
4$ Kolejnym krokiem jest pochylenie się nad tekstem biblijnym. Katechizm Kościoła Kato­lickiego (dla tych, którzy nie wiedzą - to taka gruba niebieska księga, gdzie zostały zawarte wszyst­kie najważniejsze prawdy wiary) zaleca, aby odwoły­wać się nie tylko do Dekalogu czy Kazania na Górze, ale by starać się brać pod uwagę także nauczanie apo­stołów zawarte w listach. Ośmielę się dodać, że naj­pierw trzeba je znać, tzn. wysilić się trochę i poczytać Biblię. Czytane Słowo, które jest jak miecz obosiecz­ny, pokaże nam wszystko to, co było złe i niegodne miłości Boga.
4$ Ważne jest, aby najpierw przypomnieć sobie rzeczy najważniejsze, a później to, co wydaje się mniej ważne. Musi być zachowana pewna gradacja. Jednym słowem, najpierw wielbłądy, a póź-niej komary. Jeśli tego nie zrobimy w czasie rachunku sumienia, to później trudniej nam będzie zachować od­powiednią hierarchię przewinień na spowiedzi. Może­my zastanowić się, który z przypominających się nam grzechów jest najtrudniejszy i daje nam najwięcej po­palić. Bo właśnie ten może być wzięty na tapetę pod­czas spowiedzi i być przedmiotem naszego wysiłku du­chowego przez najbliższe tygodnie.
4$i> Kiedy już to wszystko uczynimy, trzeba po­dziękować Duchowi Świętemu za pomoc i po­prosić o dobre przeżycie spowiedzi.
4$&        Na koniec marsz do spowiedzi.
Przy okazji rachunku sumienia nie można pomi­nąć żalu za grzechy. Te dwa pojęcia łączą się ze sobą jak rymowanie ziomali z ich życiem, to znaczy jedno jest wyrazem drugiego.
Mię tylko dla pampersiaków,
czyli żal za grzechy
W piosence pt. „I nie zmienia się nic" Peja śpie­wa: Niczego nie żałowałem, choć żałować chcia­łem, kolejny pijany balet...Myślę, że wielu młodych ludzi utożsamia się z tymi słowami, odsuwając od siebie to, co można nazwać żalem za popełnione czyny, bo przecież jakoś trzeba żyć, a żałowanie za popełnione czyny jest domeną mięczaków i tak wła­ściwie przyznaniem się do błędu i słabości. Nieraz zdarzyło mi się zapytać kogoś, kto przyszedł do spo­wiedzi: „Żałujesz?" - w odpowiedzi słyszałem pod­bramkowe „Nie". Dlaczego podbramkowe? Dlatego, że jednym z warunków dobrej spowiedzi jest żal za grzechy. Teraz zatem kilka słów o tym, bez czego nie można uzyskać rozgrzeszenia.
Warunkiem pojawienia się w człowieku żalu za grzechy jest uznanie, że popełniony czyn jest rzeczywi­ście złem. Nic nie można zrobić, jeśli człowiek nie wi­dzi lub nie chce zobaczyć, że jego postępowanie jest złe. W takiej samej sytuacji jest alkoholik, który na po­czątku leczenia musi uznać, że ma problem. Bardzo często ktoś deklaruje, że jego postępowanie jest „w po-rzo". Przypomina ślepca, któremu trzeba namacalnie wszystko pokazać, aby uznał, że nie widzi, l w tym momencie zaczynają się gruszki w pokrzywach. Mło­dzi ludzie nie chcą żałować, bo wydaje im się, że to, co zrobili, było koniecznością - jedyną z możliwych decy­zji, największym dobrem, jakie mogli w danej chwili wykonać.
Rzeczywiście grzech jawi się zawsze jako dobro. Nie od parady diabeł jest nazywany ojcem kłamstwa. Można powiedzieć, że to specjalista od efektów spe­cjalnych, spec od reklamy. Człowiekowi wydaje się, że kupuje najlepszy towar po promocyjnej cenie, a tak właściwie kupuje bubel i płaci za niego kupę kasy. Za­wsze znajdzie się sposób, aby przekonać go, że to za­kup jego życia. Jeżeli ktoś chce się przekonać, jak to hula, niech spróbuje porozmawiać z „panienką", któ­ra mówi, iż z miłości poszła z kimś do łóżka; porozma­wiać z facetem, który kradnie, bo mu się wydaje, że zakład go skubie, a on tylko stara się wyrównać wyrzą­dzone szkody.
Bywa, że przekonanie o słuszności swoich wybo­rów jest tak wielkie, że jegomość odchodzi od konfesjonału bez rozgrzeszenia. Nie mogę przecież nazwać zła dobrem, a dobra złem. Jako księdzu nie wolno mi powiedzieć w konfesjonale: „Jak wspaniałe są twoje grzechy". Jeżeli ktoś odchodzi, boli mnie to, ale nie mogę bez żalu za grzechy dać rozgrzeszenia. Oj, bywa­ło, że zanim mi się udało kogoś przekonać i ukazać, że to, co robi jest „robieniem pod siebie", musiało upły-nać trochę czasu i mojego potu. Jest to niesamowicie trudne, ponieważ ludzie nie chcą wierzyć, że to, co mówi Bóg, jest prawdziwe, natomiast starają się uzna­wać za prawdziwe np. to, co podają media.
Kiedyś poszedłem odwiedzić mojego kumpla, któ­ry ma trzynastoletnią siostrę i przeraziłem się. Nie dla­tego, że siostra była chora na trąd! W jej pokoju były stosy kolorowych gazet, które zalegają tonami w kio­skach i księgarniach. Uświadomiłem sobie, że ta dziew­czynka już od trzynastego roku życia kształtuje sobie obraz miłości, jaki zostaje przedstawiony w tych gaze­tach. Gdy dorośnie, nadal będzie kupowała gazety dla „panienek" już nłebudzących podejrzeń. Jej wizja mi­łości będzie gazetowa, a jak wiadomo, to, co zrobione z papieru, szybko płonie i jest nietrwałe. I jak ją później przekonać? Czym się karmisz, tym plujesz! A pytanie pozostaje: czy żałujesz?
Jeżeli ktoś przychodzi widząc, że narobił amba­rasu, to już jest dobry punkt wyjścia! Nie trzeba go prze­konywać, bo sam dostrzegł, że wyrządził zło i ktoś przez to cierpi. Skutkiem każdego grzechu jest cierpienie. Prędzej czy później ktoś za to zapłaci, nieraz najwyższą cenę - swoje życie. Kiedyś przyszedł do mnie chłopak, którego dziewczyna popełniła samobójstwo. Nie mógł sobie wybaczyć, ponieważ przez kilka miesięcy oszuki­wał ją, że jest między nimi wielka miłość i zapewniał o swoim uczuciu, a w rzeczywistości spotykał się z jej koleżanką. Można powiedzieć: klasyczny przykład zdra­dy. Tylko że reakcja dziewczyny nie była klasyczna.
Zło wypływające z grzechu jest widoczne natych­miast i wzbudza cierpienie. Czasem nie widać tego cier­pienia i dopiero później okazuje się, jak bardzo ktoś przez to cierpiał. Może być i tak, że jedyną osobą, któ­ra widzi ten grzech i cierpi, jest Bóg. To nie jest cier­pienie fizyczne, ale cierpienie odrzuconej miłości, ze­rwanej relacji.
Poczucie winy jest głosem sumienia, który pro­wadzi do rzeczywistego nawrócenia. Zaczyna się od tego, że człowiek nie oskarża innych, ale kieruje palec w swoją stronę. Kiedy Adam popełnił grzech, winę za swój czyn zwalił na Ewę.
Często i my w konfesjonale za nasze grzechy obwiniamy „wszystkich świętych Pańskich". Winni są rodzice, nauczyciele i Stowarzyszenie Chińskich Ręcz­ników, ale nie ja, bezskrzydełkowy aniołek, anarchista nie uznający żadnych praw. Nie potrafimy powiedzieć, że to nasza wina i wziąć odpowiedzialności za to, co zrobiliśmy. A gdzie postawa dojrzałego człowieka, któ­ry chce za złe słowa, myśli i czyny ponieść konsekwen­cje? Każdy z nas popełnia błędy, ale nie wszyscy się do nich przyznajemy. Kiedy człowiek w poczuciu odpowiedzialności przychodzi do Boga i mówi: „To moje dzieło, sam zła nie naprawię, proszę Ciebie, Boże, o po­moc", wówczas uzyskuje przebaczenie. Ilekroć człowiek autentycznie żałuje, wiedząc, że grzech przeciął nić miłości łączącą go z Bogiem, to sam akt takiego żalu odpuszcza człowiekowi grzechy.
W temacie żalu za grzechy warto powiedzieć o dwóch jego rodzajach. Pierwszy z nich to żal dosko­nały, to znaczy żal ze względu na miłość. ! tu pojawia się prosta matematyczna proporcja: Bóg jest nieskoń­czony i darzy każdego z nas nieskończoną miłością. Człowiek - wprost przeciwnie. Jego miłość w porów­naniu do tej nieskończonej jest bardzo mała. Jednak gdy spojrzymy na osoby cierpiące z faktu odrzuconej miłości widzimy, jak bardzo to boli.
Kiedyś jeden z moich przyjaciół zaprosił mnie na osiemnastkę. Impreza się toczyła, a ja przypadkowo wsze­dłem do pokoju, gdzie na kanapie siedziała dwudziestolet­nia dziewczyna i płakała jak małe dziecko. Ktoś próbował ją pocieszać i widać było, że nie wie, co ma mówić. Już chciałem wyjść, gdy dziewczyna na cały głos w ogrom­nym bólu zawołała: „Ale dlaczego on mnie zostawił?!"
Kiedy grzeszymy, Bóg, podobnie jak biblijny Da­wid, chodzi i cierpi pytając, dlaczego to robimy i do­kąd zawiodły nas ścieżki grzechu. Wracając do mate­matyki, chcę pokazać, że ból Boga doświadczającego odrzucenia miłości jest nieskończenie większy niż ten, który my odczuwamy dostając od kogoś kosza. I jeśli jesteśmy świadomi tego bólu i żałujemy mając przed oczyma to Boże cierpienie, dotykamy żalu doskona­łego. Skoro człowiek nie widzi cierpienia zesłanego na drugą osobę przez wybór grzechu, pozostaje tylko pokazać mu ten ból. Niektórzy mówią, że nie żałują żadnego ze swoich czynów, ponieważ one nie wyrzą­dziły nikomu krzywdy. „Nikogo nie krzywdzę, kiedy nie idę w niedzielę do kościoła lub gdy robię coś, co druga osoba akceptuje i czego chce" - mówią. Pozo­staje jednak odniesienie do Boga, który cierpł przed odrzucenie miłości. Aby mieć taki żal, trzeba być świa­domym szalonej miłości Boga. Taki żal gładzi grze­chy, a nawet w wyjątkowych sytuacjach jest wystar­czający, aby wejść do Królestwa Niebieskiego!
Drugi rodzaj jest nazywany żalem niedoskona­łym. Człowiek żałuje, bo już doświadczył konsekwencji prawa Bożego. Jeżeli ktoś widzi, jakie skutki ma grzech i jakie spustoszenie czyni wokół nas i żałuje, wówczas przyjmuje taką postawę. Patrząc na siebie, może już mieć siebie dość, widzi, jak grzech go niszczy i żałuje. Czasami ktoś żałuje, ponieważ się boi, co będzie dalej i jak ta historia się skończy. Kiedyś jedna dziewczyna opowiadała mi, jak zaczepiona przez obcego faceta, dała się zaprosić na kawę. Kiedy gość w kawiarni zaczął ją całować, uciekła, bojąc się, że może się coś więcej zdarzyć. Człowiek żałuje, bo się boi.
Grzech ma strukturę prądu. Wydaje się nam, że jak dotkniemy, to trochę potrzepie i puści. Sytuacja zaczyna się komplikować, kiedy nie puszcza, wciąga i wtedy człowiek zaczyna się bać i robi wszystko, aby się oderwać. Wcale nie przejmuje się, że przez grzech zniszczył relację z Bogiem, lecz boi się o swój własny tyłek i nie wie, co ze sobą zrobić. Wtedy zaczyna się żal niedoskonały zrodzony ze strachu. Taka osoba widzi, że to już nie przelewki i trzeba coś ze sobą zrobić, bo inaczej zniszczy siebie i innych. Chodząc wieczorami po Krakowie można spotkać młodych ludzi pijących na Plantach tanie wino. Pewnego razu, przechodząc z tamtędy z kolegą, usłyszałem pozdrowienie słowami „Ave satan". Oczywiście mam już na to przygotowaną odpowiedź: „Jakbyś wiedział, co szatan potrafi zrobić z człowiekiem, to byś zapełnił pampersa" - na potrze­by tej książki cytuję wersję złagodzoną. Młodzi ludzie, doświadczając siły zła, widzą, co się z nimi dzieje i za­czynają się bać. Żal niedoskonały pojawia się, kiedy ktoś zaczyna się bać samego grzechu lub kary, którą za ten grzech poniesie. Trzeba jasno podkreślić, że każdy, kto żałuje trzęsąc portkami przed wiecznym potępieniem, przeżywa żal niedoskonały. Jest to żal z Panem Bogiem w tle, ale bez odniesienia do Jego miłości. Bywa, że w trakcie spowiedzi muszę komuś tłumaczyć, że żal jest kwestią dostrzeżenia Boga jako osoby, jako miłości: „Żałuję ze względu na Ciebie, Boże, i również ze wzglę­du na Ciebie chcę zmienić moje życie".
Ładne zęby psa, czyli postanowienie poprawy
Prostą konsekwencją żalu za grzechy jest posta­nowienie poprawy. Kto doświadczył druzgocącej siły zła i ma jej świadomość, nie chce tak dalej żyć. Ewan­gelia pokazuje piękne przykłady takiej postawy. Jed­nym z nich jest historia marnotrawnego syna, zamie­szona w Ewangelii św. Łukasza. Jego pragnienie wolności i samodzielności było na pozór dobre. Jed­nak okazało się, że idące za nim decyzje doprowadziły go do krawędzi rozpaczy. Na skutek tych wyborów pojawiło się zło i przerosło wytrzymałość tego młode­go człowieka. Kiedy przyszła refleksja, postanowił: Iluż to najemników ma pod dostatkiem chleba, a ja tu z głodu ginę. Zabiorę się i pójdę do mego ojca (...).
Wiele razy spotykałem młodych ludzi, którzy do­świadczając zła nie zdecydowali się na zostawienie do­tychczasowego sposobu życia. Jeden z byłych pseudo-kibiców opowiadał mi, że pragnienie zmiany obudziło się w nim, gdy przed którymś meczem dostał pałką w głowę. Zakrwawiony, prosił ludzi o zwykłą wodę do przemycia rany. „Nikt mi nie rzucił butelki z wodą, a kumple uciekli" - mówił.
Postanowienie poprawy jest decyzją na zmianę, która w konfesjonale wyraża się przez jasne i konkretne postanowienia i wytyczne na najbliższy czas. Człowiek musi widzieć perspektywę na przyszłość. Jeżeli jest źle, muszę zrobić coś, co wprowadzi mnie w obszar dobra. Często młodzi ludzie przychodzą i mówią, że od lat mają te same grzechy i nic się nie zmienia. Kiedy proponuję im pewne konkretne zmiany dotyczące ich życia, są zdzi­wieni, że sami na to nie wpadli. Postanowienie popra­wy nie jest łatwe, ponieważ bardzo często wymaga wy­siłku, który nie zawsze osoba uwikłana w różne przyzwyczajenia i grzechy chce podjąć.
Kiedyś przyszedł do mnie taki krótkodystanso-wiec. Dredy na głowie, zakolczykowany i szukający sta­łego kierownika duchowego. Był rozgrzany jak cegła i gorący jak piec. Zaczął opowiadać, jak doświadczył Boga i jak bardzo chce zostawić stare życie. Oczywi­ście i ja się rozkręciłem, bo zawsze to jedna owieczka więcej. No, może w tym przypadku to jeden baran wię­cej, ale przecież co sztuka, to sztuka. Zaproponowa­łem mu sakrament pojednania i konkretną pracę na sobą i wtedy... wymiękł. Widziałem, jak mu skrzydełka opadają i jak nikłe było u niego postanowienia popra­wy. Ostatecznie zmienił spowiednika i wiem, że za­miast zabrać się do roboty, do dzisiaj szuka „nowego kapłana".
Jeżeli ktoś szczerze chce się zmienić, zaczyna powoli, ale systematycznie wychodzić z opresji. Nie przychodzi to łatwo, ale jest widoczne i trzeba takiej osobie pomóc przez dostrzeganie w jej sercu małych promyków słońca, które z całą pewnością zauważa Bóg.
Nam, ludziom, wydaje się czasem, że jeżeli udowodni­my komuś, jak bardzo jest zły, to najlepiej wyręczymy Pana Boga. A jest wprost przeciwnie. Pan Bóg mówi każdemu: „Jest w tobie dobro, za ciebie zginąłem, ko­cham cię". Nie można krzyczeć na kogoś, kto przy­chodzi do spowiedzi i jest tak umęczony grzechem, że ledwo stoi na nogach.
Maria Montessori pracująca z dziećmi ulicy opo­wiadała kiedyś pewną przypowieść, która dobrze od­daje, jak Bóg patrzy na grzesznika miotającego się w bó­lu i ocierającego o śmierć:
Na ulicy leży zdechły pies. Przechodzą ludzie. Jedni zatykają nos, bo nie chcą czuć zapachu roz­kładającego się mięsa, inni odwracają głowę z obrzy­dzeniem na widok robactwa zjadającego psa. Obok psa przechodzi Jezus. Przygląda mu się uważnie i ku zdziwieniu gapiów mówi: „Jakie ten pies ma ładne zęby!"
Bóg chce zobaczyć w człowieku to, co piękne i na tym budować jego życie. Dostrzeżenie dobra w czło­wieku jest umocnieniem pragnienia jego poprawy, a za-razem gwarantem, że człowiek zobaczy w swoim życiu coś więcej niż tylko grzech i zacznie pragnąć tego, co piękne. Zasada jest prosta: jeżeli masz mercedesa w ga­rażu, nie będziesz oglądał się za zardzewiałym malu­chem. Pewna kobieta przyprowadziła do mnie przyja­ciela będącego o krok od rozpaczy. Jego życie już od kilku lat przypominało pole minowe, na którym ginęło wszystko, co dawało mu radość. Utrata pracy, odejście bliskiej osoby, w końcu wypadek samochodowy. Zro­zumiał, że musi coś zmienić, bo bez Boga dalej nie zrobi nic i że sam nie pozostaje bez winy. Gdy rozma­wialiśmy, zauważyłem, że jest w nim lęk, jak Bóg oceni wszystko, co się stało w jego życiu. W jego przypadku refleksja przyszła po kilku latach, ale może się zdarzyć, że ktoś mając osiemnaście lat dochodzi do przekona­nia, iż musi zmienić swoje życie, bo jeśli tego nie zrobi, to przeleci mu ono między palcami. W takiej sytuacji kapłan w konfesjonale powinien pomóc wyzwolić prag­nienie przemiany, ofiarować impuls nadziei, zostawić jakiś duchowy pokarm, którym można się karmić po wyjściu z konfesjonału. Gdy odkrywamy, że w oczach Boga nie jesteśmy przegrani, budzi się w nas nadzieja i pragnienie zmiany. Zaczynamy wierzyć, że nie musi­my być tacy, jacy jesteśmy.
Powrót do harmonii,
czyli wyznanie grzechów
Nic nie wskazywało, że będzie to spowiedź mojego życia. Zaczęło się niewinnie: „Czy ojciec ma czas, aby mnie wyspowiadać?" Wziąłem to na klatę odpowiadając: „Pewnie, że mam". Nie wiedziałem, że ta spowiedź po­trwa kilka godzin. Dla mnie był to test cierpliwości i zaufa­nia Panu Bogu. Dla tej osoby szansa zostawienia grze­chów, które trudno wypowiedzieć na glos. Myślę, że wielu ludziom trudno jest mówić o swoich grzechach, co spra­wia, że chcą tę cześć spowiedzi jak najszybciej mieć za sobą. Grzech staje się na ten czas potworem, z którym nikt nie chce się spotkać. Najczęściej ktoś z zakrytymi oczyma szybko wypowiada grzechy, a później milczy, tak jakby za chwilę miała spaść gilotyna. Często widzę strach w oczach młodych ludzi, którzy oczekują na pierwsze wypowiedziane słowa. Nie dziwię się, ale chcę przypo­mnieć, że wyznanie grzechów jest jednym z ważnych ele­mentów sakramentu pojednania i nie można go trakto­wać jako zła koniecznego. Wszystkie wyznane grzechy są zatapiane w ogromie Bożego miłosierdzia i przez rozgrze­szenie kapłana są odpuszczane. Te, które świadomie i do­browolnie nie są wyznane, jeżeli są ciężkie, sprawiają, że spowiedź jest świętokradzka i nieważna. Powstaje pyta­nie: jak wyznawać swoje grzechy, aby niczego nie pomi­nąć i nie przeoczyć?
Warto przed wyznaniem win powiedzieć kilka słów o sobie. Ma to swoje znaczenie głównie dla ka­płana: informuje go, kto klęczy za kratkami, kiedy ostat­ni raz ten ktoś był u spowiedzi i czy wypełnił zadaną pokutę. Już po tych kilku słowach widać, jaka jest po­stawa tej osoby wobec sakramentu.
Gdy penitent na początku spowiedzi wygłasza ustalone formułki i to jeszcze w sposób maszynowy, to już sam początek tego spotkania z Bogiem jest zupeł­nie „wyprany" z relacji osobowej.
Przecież można inaczej, choćby tak: „Panie Boże, bardzo Cię kocham. Ostatni raz spotkałem się z Tobą miesiąc temu. Kapłan, którego postawiłeś na mojej drodze prosił mnie, abym zbliżył się do Ciebie przez tekst 2 Listu św. Pawła do Koryntian. Poprzez lekturę tego fragmentu doświadczyłem namacalnego działania Słowa Bożego w tym i tym aspekcie mojego życia. Jed­nak w ostatnim czasie znów nie udało mi się zapanować nad sobą, nad moim ułomnościami, za co chce Cię te­raz przeprosić, bo wiem, że w ten sposób odgrodziłem się od Twojej miłości". Informacja ta sama, natomiast sposób powiedzenia oddaje świadomość spotkania z żywą osobą Jezusa Chrystusa, a nie z wymiarem spra­wiedliwości i kary. To jest przesiąknięte miłością!
Wyznane grzechy Bóg zabiera i przestają mnie one obciążać. Bóg kocha mnie tak bardzo, że jest mi w stanie wybaczyć wszystko, jeżeli tylko będę potrafił się do tego przyznać i prosić o przebaczenie. Nie da się oczywiście pominąć elementów kary, bo sakrament pojednania jest spojrzeniem na siebie w prawdzie, a to zawsze jest związane ze sprawiedliwością. Pokuta ma aspekt kary, ale w znaczeniu, jakie znajdujemy w Piś­mie Świętym: Pan Bóg mówi, że tych, których kocha, karci i ćwiczy. Trudno to sobie uzmysłowić, gdy za pokutę mamy odmówić 7 razy „Zdrowaś Mario". Po­kuta przybiera czasem formę konkretnych działań. Raz kazałem dorosłemu mężczyźnie kupić zaraz po spo­wiedzi kwiaty swojej żonie, wręczyć jej i podziękować za 10 lat wspólnego życia. Ze zdziwieniem powiedział: „To najpiękniejsza pokuta, jaką kiedykolwiek dosta­łem". Ale musimy pamiętać, że pokuta to nic w po równaniu z grzechem, jaki uczyniliśmy, jest niewspół­mierna do zła wyrządzonego przez nas Bogu i ludziom. Jeżeli jednak jej nie odprawiamy, oznacza to, że nie ma w nas chęci, by się zmieniać, nie ćwiczymy naszej woli. Trudno wtedy spodziewać się, że sakrament sta­nie się dla nas miejscem rozwoju duchowego.
Koń za konia,
Czyli zadośćuczynienie
Wielu młodych ludzi, mówiąc o pokucie, wyobraża sobie biczowników ubranych w siermiężne wory i zmie­rzających do Jerozolimy, Canossy lub Częstochowy. Oczywiście w historii chrześcijaństwa było wielu racjo­nalizatorów, którzy potrafili sobie uprzykrzyć życie. Dziś takie praktyki pokutne są dla nas niezrozumiałe albo nawet śmieszne. Taki Szymon Słupnik wlazł na słup i siedział na nim do końca życia. Dowcipnisie zaczy­nają zaraz uruchamiać swoją wyobraźnię i pytać, jak Szymek załatwiał swoje „potrzeby filozoficzne" albo jak spał i kto mu przynosił jedzenie. Bo przecież nie moż­na uwierzyć, że karmił się deszczem i komarami. Pa­miętam, jak w szkole średniej z kolegami, którzy za­wsze mieli „pod górkę" do kościoła, analizowaliśmy na lekcji języka polskiego arcydzieło literatury, jakim jest Legenda o świętym Aleksym. Nauczycielka pro­wadząca lekcję nie mogła sobie z nami dać rady. Grono szyderców nie umiało się powstrzymać od kąśliwych uwag na temat jego spania pod schodami i jedzenia odpadków ze stołu wielkiego pana. Gdy kobieta po­wiedziała, że takie życie miało być cnotą, moi koledzy podziękowali. To było kilkanaście lat temu, a co do­piero teraz, kiedy wszystko ma być szybko, lekko i bez bólu. Dlatego też bardzo trudno mówić dzisiaj o jakich­kolwiek formach pokuty, a przecież jednym z elemen­tów sakramentu pojednania jest pokuta.
Pokuta jest zadośćuczynieniem za grzechy. Oso­by dotknięte naszym złym postępowaniem doświad­czają cierpienia. Dlatego należy zrobić wszystko, co jest w naszej mocy, aby to cierpienie naprawić. Jeżeli ukradłeś konia, to musisz go oddać. Jeżeli już nie masz konia, bo wyciągnął kopyta, trzeba oddać równowar­tość straty. Nawet w przypadku takich grzechów jak obmowa lub oszczerstwo można w sposób współmier­ny naprawić wyrządzone krzywdy, na przykład mówiąc o drugiej osobie w sposób pozytywny. Kiedy mówię o tym w konfesjonale, są ludzie, którzy protestują i mó­wią, że tak nie potrafią. Jeżeli ktoś potrafi niszczyć dobre imię innej osoby, często w sposób perfidny, to powinien się przełamać i starać się to naprawić. Nie jest to takie proste w przypadku grzechów niewymier­nych. Bo jak zadośćuczynić w przypadku zazdrości? Można się wtedy pomodlić za osoby, którym się za­zdrościło - nie zostawić sprawy bez zadośćuczynienia, wymaga tego przecież sama sprawiedliwość. Grzech osłabia nas samych, a także niszczy relację z drugim człowiekiem i z Bogiem. Rozgrzeszenie usuwa grzech, ale nie przywraca porządku tam, gdzie grzech poczynił zniszczenia. Grzesznik, który się podniósł, musi jeszcze odzyskać pełną sprawność duchową. Dlatego musi zro­bić coś więcej, by naprawić swoje winy. Właśnie to na­prawianie jest nazwane zadośćuczynieniem lub pokutą. Pokuta nałożona przez spowiednika powinna uwzględniać osobistą sytuację tego, który się spowiada i mieć na celu jego dobro duchowe. Musi ona odpo­wiadać ciężarowi popełnionego grzechu i być pomocą w jego przezwyciężeniu. Nieraz mówię facetom, któ­rzy się pokłócili ze swoimi dziewczynami, aby przepro­sili lub zabrali niewiastę na dobre lody. Trochę to boli, bo kieszeń nie jest studnią bez dna, a z drugiej strony na nowo odbuduje relację z kimś, kogo się skrzywdziło słowami. Możliwości jest wiele. Właściwie każda rzecz wymagająca wysiłku może być wykorzystana. Nawet powiedzenie komuś, że się go kocha, gdy się mu tego nie mówiło, a jest to prawdą, może być dobrą pokutą. Ktoś kiedyś powiedział, że pokuta może być prze­strzenią, na której swobodnie możemy rozwinąć naszą 0\Y)    wyobraźnię w praktykowaniu miłości! Takie pokuty nie pozwalają nam zapomnieć, że sakrament pojednania zawsze odwołuje się do relacji osobowych. Nawet kie­dy za pokutę odmawiamy modlitwę czy adorujemy Je­zusa, czynimy to w kontekście osób, a nie w odniesie­niu do tradycji czy prawa: „Bo zawsze za pokutę dostaję litanię lub cząstkę różańca". Ma ona także wymiar po­dziękowania Bogu za dar przebaczenia i możliwości na nowo przeżywania z Nim przyjaźni. Dlatego poku­ta nie może być zbyt ciężka. Gdy przychodzimy do konfesjonału, mamy mieć świadomość, że otrzymuje­my przebaczenie za darmo i wracamy do przyjaźni z Bo­giem tylko z powodu Jego ogromnej miłości, a nie swoich wysiłków. Ma nam to jeszcze bardziej uświado­mić, że zadośćuczynienie jest możliwe dzięki ofierze krzyżowej Chrystusa - sami nie możemy nic.
Grzech i zadośćuczynienie nie są sobie równe. Nie można przecież cofnąć gwałtu czy przywrócić życia człowiekowi, który został zabity z powodu nienawiści i chęci zemsty. Sami nie jesteśmy w stanie wskrzesić życia tam, gdzie przyszła śmierć. Tylko Jezus ze swoją miłością może dotknąć ludzkiego serca i przywrócić mu pokój.

Spowiedź od A do Z
Gdy klękasz przy konfesjonale nie mów: „Cześć, ksiądz". Kapłan siedzący w konfesjonale to nie twój kumpel, a miejsce spowiedzi to nie grająca szafa. Przy­chodzisz na spotkanie z Bogiem, więc Go pochwal. Najzwyczajniej w świecie wypowiedz słowa, które nie są zaklęciem, a wyznaniem wiary w Jezusa dającego w tym sakramencie nowe życie. „Niech będzie pochwa­lony Jezus Chrystus" - tak, ze względu na szacunek dla sakramentu i kapłana, powinna się zacząć każda spowiedź.
Kiedyś na jednym z koncertów jakiś wyluzowany koło zawołał do mnie: „Cześć, ksiądz". Zapytałem go delikatnie, czy do swojego proboszcza też się tak odzy­wa. Popatrzył na mnie z lekkim przestrachem i prze­prosił. Ten akurat był „homo sapiens reflecticus" i zro­zumiał swój błąd, ale ilu jest takich, którzy nie rozróżniają dyskoteki od konfesjonału, a księdza od swojego kum­pla! Często widzę, jak osobę podchodzącą do konfe­sjonału ogarnia jakaś dziwna niemoc. Już na sam wi­dok księdza zapomina, że urodził się w Polsce i od pierwszego wypowiedzianego słowa mówi w języku polskim. Może to świadczyć, że delikwent ma dość specyficzny stosunek do tego, co kościelne. Przecież to powinno być normalne, że chwalimy Boga. Szcze­gólnie konfesjonał winien być miejscem, gdzie z nale żytym szacunkiem wypowiada się i chwali Imię ponad wszelkie imię, poza którym nie ma zbawienia. Oczywi­ście ksiądz powinien odpowiedzieć słowami: „Na wie­ki wieków. Amen", a jeżeli tego nie robi, to nie zna­czy, że śpi, lecz że odpowiedział na to wezwanie w sercu.
Następnie robimy znak krzyża świętego, znak wiary, w której zostaliśmy ochrzczeni. W tym miejscu ma on szczególną wymowę, ponieważ Jezus po przez swoją śmierć na krzyżu odkupił nas z grzechów, które za chwilę będziemy wyznawali. Dzisiaj ludzie przestali być czuli na pewne gesty religijne. W zlaicyzowanym świecie wstydzimy się używać znaku krzyża. W jakiś przedziwny sposób daliśmy się przekonać, że religij­ność jest prywatną sprawą każdego i nie powinno się z nią obnosić. Oczywiście tracimy w ten sposób wraż­liwość i wyczucie, którego brak jest widoczny w tak intymnym miejscu jak konfesjonał.
Kiedyś zadano mi pytanie, czy zawsze trzeba się żegnać zaczynając sakramentalną spowiedź. Przypo­mniała mi się anegdota o babci, która w pociągu prze­żegnała się przed zjedzeniem bułki. Jakiś dowcipniś z drwiną na ustach zapytał: „A u was, babciu, wszyscy się przed jedzeniem tak żegnają?" Na to babcia bez wielkich emocji odpowiedziała: „Psy i prosiaki nie..." Myślę, że można by przełożyć tę anegdotę na grunt spowiedzi.
Kiedy już uczynimy znak krzyża, warto zacząć od kilku słów o sobie. Nie chodzi o to, aby księdzu powie- dzieć całe CV, ale by uchronić się przed sytuacjami typu: „Widzisz, dziewczynko, jak nie będziesz mówić paciorka, to mamusia będzie się smucić". „Po pierw­sze, nie dziewczynka, ale chłopiec, a właściwie nie chło­piec, a chłop przechodzący mutację, a po trzecie, to nie mam już mamusi, bo zginęła w wypadku samocho­dowym i nigdy się o mnie nie martwiła." I wtedy ksiądz pali cegłę i musi się gimnastykować, aby załagodzić wpadkę...
Najprościej jest powiedzieć na wstępie, ile się ma lat i co się robi lub na jakim etapie edukacji jest się obecnie. Inaczej kapłan poprowadzi dialog z uczennicą klasy szóstej, a inaczej ze studentką. Ktoś może mi za­rzucić, że przesadzam, bo przecież gołym okiem wi­dać, czy jest na studiach i trzeba być pijanym, aby nie rozróżnić szóstoklasistki od studentki. Z doświadczenia wiem, że można się bardzo pomylić!
Po krótkim przedstawieniu należałoby powiedzieć, ile czasu upłynęło od ostatniej spowiedzi. Konkretny czas jest dla kapłana informacją pokazującą, czy ktoś pracuje nad sobą systematycznie, czy raczej spowiada się raz na jakiś czas. W tej dziedzinie pojęcia są względne. Trudno określić, czy ostatni raz - np. cztery miesiące temu - był niedawno. Lepiej nie formułować, czy to długo czy krót­ko, kapłan ma łeb, to sam sobie oceni.
Bezwzględnie trzeba powiedzieć, czy została wy­pełniona pokuta i czy otrzymało się rozgrzeszenie. Nie mogę zrozumieć sytuacji, gdy ktoś czeka na spowiedź dwadzieścia minut i, mając do odmówienia dziesiątkę różańca z poprzedniej spowiedzi, nie wypełnił pokuty. Kiedyś jednego gościa zawróciłem. Ale był zdziwiony! Gdy przyszedł drugi raz, dziękował, bo właśnie takiego konkretu mu było trzeba. Zrozumiał, że spowiedź to ważna sprawa i nie można do niej podchodzić na lu­zie. Informacja o rozgrzeszeniu jest bardzo ważna, po­kazuje kapłanowi, czy nie było jakiś trudnej sytuacji w życiu tego człowieka. Wtedy wiadomo, że trzeba ta­kiej osobie w szczególny sposób pomóc. Brak rozgrze­szenia niekoniecznie musi wynikać z jakichś wielkich grzechów. Mogło być różnie. Ktoś nie otrzymał roz­grzeszenia, ponieważ nie żałował swojego czynu, nie widział zła w swoim postępowaniu. W takich sytuacjach trzeba rozmawiać i nie wolno na nikogo krzyczeć. Nie wszyscy muszą się rodzić świętymi i już od dziecka bi­czować się pępowiną, nie pić mleka w piątek i mieć wlaną wiedzę religijną. Przecież nawet dorosłym ludziom trudno jest przyjąć pewne prawdy, a co dopiero mło­demu człowiekowi.
Kolejnym krokiem jest wyznanie win. Jeżeli ktoś zrobił dobrze rachunek sumienia, nie powinien mieć większych problemów. Oczywiście ten element spowie­dzi jest zasadniczą częścią sakramentu. Nawet gdyby kapłan nie wyrzekł ani jednego słowa po wyznaniu grze­chów, tylko zadał pokutę i rozgrzeszył, spowiedź jest ważna. Ważna wtedy, gdy wyznajemy konkretne grze­chy, ich ilość i w niektórych przypadkach okoliczności.
Często bywa tak, że ktoś nazywa grzech bardzo ogólnie. Bywają grzechy, które mają dość duży zakres znaczeniowy. Na przykład grzech wynikający z ósme­go przykazania dotyczy zarówno kłamstwa jako takie­go, ale też ściągania na klasówkach, obmowy i krzy­woprzysięstwa. Każda z tych rzeczy jest inna i jej ciężar jest inny. Ktoś mi kiedyś opowiadał w formie anegdo­ty, że do konfesjonału przyszła dziewczynka z trzeciej klasy i powiedziała, że jej grzechem było „unikanie potomstwa". Gdy kapłan to usłyszał, oczy wyszły mu z orbit, ponieważ zobaczył dziecko, które wyglądało jak aniołek. To, co powiedziało, w żaden sposób nie pa­sowało do tego maleństwa. Kiedy zaczął pytać, co tak naprawdę się stało, dziewczynka wyjaśniła, iż mamu­sia kazała jej pilnować młodszego braciszka, a ona go nie pilnowała. Ważna jest także ilość, co pozwala okre­ślić, w jakim stopniu dana osoba ma problem z grze­chem. Jeżeli ktoś mówi, że zdarza mu się nie chodzić do kościoła w niedzielę, to przypuszczam, że są to spo­radyczne wypadki. Ale jeżeli pod tym kryje się kon­kretna liczba na przykład 52, to już wiem, że to przez ostatni rok penitent nie był na Mszy świętej.
Sprawa okoliczności bywa dość kontrowersyjna. Czasem, stojąc gdzieś z boku konfesjonału, widzę jak jegomoście, czekając na spowiedź, usiłują się dowie­dzieć od wychodzących, „czy ten ksiądz pyta". Nikt nie lubi, gdy ksiądz wypytuje o szczegóły, ale uwierzcie mi, nie chodzi o ciekawość, ale o to, że okoliczności w cał­kiem innym świetle stawiają penitenta. „Ukradłem łań­cuch!" „A gdzie ten łańcuch był?" „A leżał sobie na polu." Niby nic, taki tam zardzewiały, nikomu niepo- trzebny łańcuch. Wypowiedź świadczy, że ktoś ma bar­dzo delikatne sumienie. No, ale jeszcze jedno pytanie! „A czy przypadkowo nie było coś do tego łańcucha przywiązane?" „Tak, było!" I okazuje się, że ktoś ukradł łańcuch z krową. A to zmienia postać rzeczy! Dlatego ważne jest, aby nie bać się powiedzieć, jakie były oko­liczności i nie denerwować się, gdy ksiądz się dopytuje.
Najwięcej kontrowersji wzbudzają pytania w ob­szarze szóstego przykazania. Niektórzy złośliwcy twierdzą, że ksiądz jest ciekawy, jak to jest i szuka sposobów, aby się dowiedzieć. Jest taka książka o bandycie, który schro­nił się przed swoimi kolegami po fachu w jakieś afrykań­skiej wiosce przebierając się za księdza, którego zwłoki znalazł uciekając przed pościgiem. Ludzie przyjęli go jako nowego księdza i zaczęli się u niego spowiadać. Po wyj­ściu z konfesjonału gangster myślał, że głowa mu pęknie i miał ochotę zwymiotować. Autor Lewe) ręki Boga, bo taki tytuł nosi ta książka, w mistrzowski sposób pokazał, że po kilku godzinach kapłan może mieć dosyć ludzkich brudów. Po roku nie ma żadnej ochoty do faszerowania swojej psychiki świństwami, które robią ludzie i pyta tyl­ko dlatego, ponieważ chce, aby spowiedź była ważna, a jego pomoc, jeżeli oczywiście penitent będzie chciał, skuteczna.
Po wyznaniu grzechów należy powiedzieć, że więcej grzechów już nie ma. Zdarza się, że spowiadają­cy kończą swoje wyznanie milczeniem i kapłan nie wie, czy to rzeczywiście koniec, czy też dopiero przyszedł czas na największy kaliber, to znaczy grzech, który dana osoba chce wyznać, ale nie może, bo jest tak trudny do wypowiedzenia. Aby nie stawiać spowiednika w nie­zręcznej sytuacji najlepiej skończyć słowami, które za­wierają się w formule wyuczonej w czasie przygotowa­nie do sakramentu spowiedzi: „Więcej grzechów nie pamiętam, za wszystkie żałuję, a ciebie, ojcze, proszę o naukę, pokutę i kapłańskie rozgrzeszenie".
W słowach tych zawarta jest pewna prawda o tym, że nawet gdyby pewne grzechy nie zostały wypowie­dziane, chcemy je tutaj zostawić wierząc, że Bóg widzi nasze wnętrze. Jesteśmy tylko ludźmi, nie mamy w gło­wie dysku twardego zapamiętującego dane z dokładno­ścią do dziesiątego miejsca po przecinku, ale mózg, któ­ry pod wpływem emocji może coś zapomnieć. Wielu młodych ludzi chciałoby usłyszeć naukę na miarę swojej osoby. Nie zawsze są sprzyjające okoliczności, aby roz­mawiać i dać odpowiednie pouczenie, zwłaszcza, gdy przy konfesjonale w kolejce czekają inni penitenci.
Spowiedź jest ważna także bez pouczenia i nie można mówić, że jeżeli kapłan nie rozmawia ze mną na spowiedzi, to ta spowiedź była nieważna. Niepraw­da! Nie zawsze istnieje możliwość, aby rozmawiać.
Wielu kapłanów nie rozmawia na spowiedzi, po­nieważ nie chce utożsamiać spowiedzi z gabinetem psychologa lub kierownictwem duchowym, które jest czymś całkowicie innym. Nie zaszkodzi zaznaczyć, że ma się problem w danej dziedzinie i chce się pewne rzeczy omówić, ale nie stawać w postawie roszczenio­wej i tego żądać. Można natomiast poprosić, by ka płan powtórzył, a nawet zmienił pokutę, jeśli ktoś nie dosłyszy lub źle zrozumie, co później może być źró­dłem stresu. Lepiej zapytać, czy nawet powiedzieć wprost, że dana pokuta jest dla nas niemożliwa do wypełnienia. Jeżeli kapłan zadaje za pokutę uczestnic­two w roratach, a ktoś wyjeżdża za granicę Polski i nie ma możliwości uczestniczenia w nich, to oczywiście należy o tym spowiednikowi powiedzieć i powinien on pokutę zmienić.
Pokuta nie jest karą za grzechy, ale raczej zna­kiem nawrócenia człowieka. Dlatego trzeba ją zapa­miętać, albo nawet zapisać.
Jednym z ostatnich elementów jest rozgrzesze­nie. Kapłan, czyniąc znak krzyża, wypowiada słowa: Bóg Ojciec miłosierdzia, który pojednał świat ze Sobą przez śmierć i zmartwychwstanie swojego Syna i ze­słał Ducha świętego na odpuszczenie grzechów, niech ci udzieli przebaczenia i pokoju przez posługę Kościoła. I ja odpuszczam tobie grzechy w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen. W czasie tych słów spowiadający się czyni także znak krzyża. Jest to sym­bol przyjęcia łaski spływającej z krzyża Chrystusowe­go. Rozgrzeszenie jest tym, co sprawia, że stajemy się na czyści. Łaski sakramentalnej nie można uzyskać bez rozgrzeszenia. Jak widać, dopiero wtedy dokonuje się to, co najważniejsze. Toteż do momentu, w którym usłyszymy słowa rozgrzeszenia, nie odchodźmy od kon­fesjonału. No chyba, że ktoś źle by się poczuł, bo i ta­kie sytuacje się zdarzają.
Kapłan, kończąc spowiedź, mówi: „Idź w pokoju Chrystusa". Na to spowiadający się odpowiada: „Bogu niech będę dzięki". Może się także zdarzyć, iż kapłan wypowie słowa: „Wysławiajmy Pana, bo jest dobry". Wówczas należy odpowiedzieć: „Bo Jego miłosierdzie trwa na wieki".
Słyszałem opinie, że te formuły brzmią jak ha­sła szpiegowskie. Rzeczywiście można odnieść takie wrażenie, jeżeli się nie zrozumie głębi tych słów i je­żeli człowiek nie wie, co to niepokój grzechu i miło­sierdzie Boże. Natomiast kiedy sobie uświadomimy, co się pod nimi kryje, nie będziemy opowiadać głu­pot lub mielić językiem z przyzwyczajenia i tradycji. Wielu młodych ludzi pyta, czy takie regułki są rzeczy­wiście potrzebne. W tym pytaniu już odsłania się sto­sunek pytającego do sakramentu pojednania. W przy­padku, gdy ten czas spędzony na klęczkach jest tylko tradycją, to i owe formuły stają się niezrozumiałe i trak­towane jak wierszyki. Może się zdarzyć tak, że jedyną z regulek będzie ta, którą wypowiada kapłan, to zna­czy formuła rozgrzeszenia. Ona nie może ulec zmia­nie! Wszystkie pozostałe teksty mogą się zmienić, ale tylko w takim zakresie, by nadal oddawały praw­dy w nich zawarte, jakie przez wieki wypracował Ko­ściół. Każde spotkanie człowieka z Bogiem jest czymś indywidualnym i nie można narzucać mu ram. Spoty­kałem już ludzi, którzy klękając przy konfesjonale za­czynali w mojej obecności rozmawiać z Bogiem. By­łem w szoku, kiedy pierwszy raz mi się to zdarzyło, a z drugiej strony wręcz podziwiałem te osoby za ich wielką wiarę.
Na końcu spowiedzi pozostaje obecny w pol­skiej tradycji gest ucałowania stuły. W żadnym wypad­ku nie chodzi tutaj o całowanie kapłana, ale o zazna­czenie wiary w to, że Jezus przez ręce kapłana i jego posługę odpuszcza grzechy. Gest ten jest znakiem wia­ry i wdzięczności za łaskę odkupienia. Warto po spo­wiedzi nie uciekać z kościoła, ale zostać jeszcze na chwi­lę i podziękować Bogu za otrzymaną łaskę przebaczenia.

O co chodzi

Poznałem ją na rekolekcjach - uśmiechnięta i peł­na energii. Miała w sobie jakąś iskrę nieokiełznanego piękna. Pisała wiersze i malowała. Widziałem, że kiedy wchodziła na salę, faceci zapominali języka w gębie i wodzili za nią oczyma jakby zobaczyli istotę z innego świata. Można powiedzieć - fantastyczna osóbka. Za­przyjaźniliśmy się na tyle, że podzieliła się ze mną swo­imi planami: chciała pójść do zakonu. No cóż, Pan Bóg nie chce ochłapów i wybiera to, co najlepsze. (Nie wiem, dlaczego w moim przypadku było inaczej, ale spoko wodza, On wie, co robi.) Później nie widzieli­śmy się chyba przez dwa lata i telefon... głos jakby z zaświatów... „Czy mogę do ojca przyjechać się wy­spowiadać?" Pomyślałem wtedy, że w tym 100-tysięcz-nym mieście, gdzie mieszka, przeszedł jakiś pomór na księży lub pozamykali na stałe kościoły przed złodzieja-mi. Kiedy Magda - przyjmijmy, że tak miała na imię -przyjechała do Krakowa, już wiedziałem, co się świę-ci... To była inna osoba. Przypominała bardziej mon­strum z obrazów Beksińskiego niż dziewczynę, którą spotkałem na rekolekcjach. Powoli zaczynała swoją opowieść... Matura, oblany egzamin na studia, wyjazd za pracą do Holandii, pierwsza miłość i... Łkając mó­wiła.- „Robiliśmy to, a ja nie miałam siły przestać... Jakaś siła pchała mnie do tego, aby podeptać to, co było we mnie piękne, czyste i nieskazitelne... Kiedy wszystko się skończyło, po moim policzku popłynęła jedna łza... Jakiś ból zniszczonej miłości... Wszystko legło w gru­zach... Jestem niczym..."
Wielu młodych ludzi doświadczając grzechu prze­staje wierzyć, że Bóg im wybaczy. Im bardziej byli za­angażowani w życie religijne, tym bardziej, patrząc na siebie po popełnionym grzechu, nie potrafią dostrzec na dnie swego serca maleńkiego promyka nadziei. W musicalu, który kiedyś przygotowywałem z mło­dzieżą, osoba grająca grzesznicę, tak opisała ten stan:
Jestem jak dźwięk,
Który wybity został z harmonii.
Jestem jak kwiat,
Który na polu ginie w agonii.
Jestem jak ptak,
Którego w klatce zamknął los.
Jestem jak brat,
Który od brata otrzymał cios.
Jestem nikim, nikim, nikim.
Grzech jest rzeczywistością, która niesamowicie dołuje. Człowiek dotknięty grzechem czuje się banitą wyrzuconym poza nawias społeczności. Bardzo trud­no jest przełamać ten impas. Tak trudno uwierzyć, że Bóg kocha nas nawet z naszymi grzechami. Można powiedzieć, że właśnie tutaj dotykamy jednej z odsłon grzechu. Grzech bardzo często jest swoistego rodzaju straszakiem, znamieniem, które ma nam przypominać, że nie należymy do Boga. Zły - sprawca grzechu - robi wszystko, by wmówić człowiekowi, że jego grzechy dyskwalifikują go w niebiańskim biegu. „Jesteś nikim... Przez twoje grzechy Bóg nie będzie chciał nawet z tobą rozmawiać itd." Człowiek nie wytrzymuje napięcia i po­woli, ale skutecznie zaczyna się oddalać od Boga. „Kon­fesjonał nie jest dla ciebie - mówi zły... Już tyle razy Bóg dawał ci szansę, a ty ją marnowałeś." I rzeczywi­ście bywają tacy, którzy zauważają: „Tyle razy byłem u spowiedzi i nic... Może Bóg już się mną nie interesu­je?" Takie myślenie prowadzi w prostej linii do śmier­ci, ona wydaje się jedynym rozwiązaniem. Zły nie tylko zadowala się grzechem, ale z mistrzowską precyzją odziera człowieka z resztek nadziei.
Wszystko się skończijlo, nie ma miłości, Teraz nawet Bóg na ciebie się złości. Już zostałaś sama, nie ma Adama, Nie zabliźni się nigdy ta smutku rana. Życie się kończy, śmierć wszystko zmieni, Lepiej już odejdź w krainę cieni. Nie masz już szansy, nic już zdziałasz, Głazem bez życia szybko się stałaś.
Jesteś sama... sama... sama... Nawet Bóg zostawił Cię. On nie chce Ciebie i twoich ran, Śmierć może wypić goryczy dzban.
Doświadczenie pierwszych ludzi pojawia się w na­szym życiu, gdy decydujemy się na świat bez Boga. „Bóg nie może mi przebaczyć, z całą pewnością nie dziś i nie w takiej sytuacji" - mówi ktoś, kto wybrał zdradę. Klasycznym przykładem takiego sposobu my­ślenia jest tragiczna postać Judasza, który nie uwie­rzył, że Bóg może mu przebaczyć i wybrał śmierć. Czło­wiek bez miłości Boga umiera, a rozpacz jest katem, który zakłada nam stryczek na szyję. Gdy grzesznik przestaje wierzyć w miłość Boga, w jego życiu dzieje się prawdziwa tragedia. W takiej sytuacji całe życie doczesne i wieczne przestaje mieć sens. Aborcje, za­bójstwa, cudzołóstwo są niczym w porównaniu z utratą wiary w miłość Bożą.
Pewien chłopak opisywał sytuację, kiedy ojciec bardzo go bił. Nie mogąc już tego wytrzymać, zagroził, że ucieknie z domu, lecz w skrytości liczył, że ojciec powstrzyma go przed tym. Podkreślał, że gorsze niż bicie po twarzy były dla niego słowa, jakie usłyszał z ust ojca: „Idź i nie wracaj, nie chcę cię widzieć na oczy..." Ciągle jesteśmy przekonywani, że nasz Ojciec nie chce nas widzieć, ponieważ uczyniliśmy największy z możli­wych przejawów zła. l rzeczywiście pozostaje rozpacz. O to przecież szatanowi chodzi, byś zwątpił...
Postacią bardzo często przeciwstawianą Judaszo­wi jest św. Piotr. Ów rybak był w takiej samej sytuacji, ale nie zwątpił do końca w miłość do swojego Nauczy­ciela. Odkrył, że on Jezusa nie kochał, bo gdyby tak było, nie zaparłby się Go aż trzy razy. Zrozumiał też, że Jezus go jeszcze bardziej ukochał, a na dodatek dał mu zadanie jak żadnemu innemu apostołowi. Na tobie zbuduję mój Kościół. Piotr przekonał się, jak mała była jego miłość wtedy, gdy rozmawiał z Jezusem nad jezio­rem Genezaret po zmartwychwstaniu. Pytany przez Jezusa trzykrotnie o miłość, dopiero za trzecim razem wypowiedział słowo fileo, które oznacza bardzo kruchą miłość, a właściwie przyjaźń, choć po dwóch pierw­szych zapytaniach odpowiadał agape. Bóg, przebacza­jąc człowiekowi, daje mu jeszcze więcej - daje mu swo­je zapewnienie: „I tak cię miłuję, mój głuptasku..."

Szczepiony ksiądz

Ekipa ze Wspólnoty Alternatywnych zapragnęła kiedyś wybrać się na Przystanek Woodstock. Pojecha­liśmy z nastawieniem, że rozdzielimy się wśród ludzi i będziemy mówić im o naszym doświadczeniu Boga. Oczywiście, tylko jeśli będą chcieli słuchać. Kiedy roz­biłem swój namiot, jeden chłopak wbił przy nim ta­bliczkę: „Szczepiony ksiądz". Kto tamtędy przechodził, zatrzymywał się i pytał, co to znaczy. Wtedy ekipa, nie kryjąc zadowolenia, tłumaczyła, że „nasz brachu jest spoko". Przychodząc do spowiedzi, bardzo często bo­imy się, że kapłan siedzący w konfesjonale nie będzie taki, jakiego oczekujemy, nie będzie „spoko". Wcale nie znaczy to, że mamy jakieś wygórowane oczekiwa­nia. Postać tego, kto reprezentuje „świat zza krat" jest niesłychanie ważna. Dla wielu ludzi osoba księdza jest początkiem nawrócenia lub odejścia od Boga. Sche­mat jest prosty. Jeżeli spotykają księdza, który jest otwarty, komunikatywny i potrafi zachęcić do wiary, akceptują go, a zarazem przyjmują cały świat jego war­tości. Najpierw akceptujemy człowieka, a dopiero póź­niej to, czym chce się z nami podzielić. W przypadku księdza nie jest to tylko wiedza religijna, ale przede wszystkim wiara.
Kiedy uczyłem w liceum, moja pierwsza lekcja religii z daną klasą była zatytułowana Katecheza w rin- gu. Uczniowie nie musieli robić notatek, otrzymywali kartkę z rysunkiem dwóch bokserów. I tak, ku zdziwie­niu uczniów i rodziców, na pierwszej stronie zeszytu od religii mieli dwóch facetów walących się po gębach. Celem tego było pokazanie, że w kontaktach z kapła­nem, zanim wejdziemy na płaszczyznę wiary, trzeba wejść na poziom akceptacji. Najczęściej słuchamy tych, których akceptujemy, a jeżeli kogoś nie darzymy ak­ceptacją, to nawet gdyby mówił najświętsze prawdy, nie będziemy tych prawd przyjmować.
Pamiętam księdza, który przez swoją postawę sprawił, że się nawróciłem. To był odlotowy gość! Do końca życia nie zapomnę, jak odprawiał dla nas Msze polowe przy wschodzie słońca i jak w śmigus-dyngus, ubrani w worki foliowe, topiliśmy dziewczyny w wan­nie. Zaraził mnie swoim szaleństwem i do dzisiaj wi­dzę, jak wiele z niego jest we mnie. To on stał się prze­wodnikiem w moim życiu wiary.
Wielu młodych ludzi wbrew pozorom także szu­ka przewodników i autorytetów, którzy ciągle pokazy­waliby ludzkie oblicze. Kiedyś na polu woodstockowym podeszła do mnie dziewczyna i poprosiła o spowiedź. Zanim ta spowiedź się zaczęła, zapytałem, kiedy ostat­ni raz przystąpiła do sakramentu pojednania. Odpo­wiedziała, że właśnie tutaj, rok temu. Zdziwiony spyta­łem, dlaczego. W odpowiedzi usłyszałem, że tutaj są młodzi i rozumiejący młodzież księża.
Czy zawsze młody ksiądz rozumie młodzież -nie wiem, ale jedno jest pewne: ksiądz do spowiedzi jest potrzebny, a bez niego figa z makiem. Nieraz zadano mi pytanie, dlaczego Bóg wymyślił spowiedź przy udziale księży, przecież w innych religiach, na­wet tych chrześcijańskich, nie ma spowiedzi w obec­ności księdza i jest wszystko porządku. Tylko w Ko­ściele rzymskokatolickim wymyślono, że księża mają siedzieć w „pudełku", jakby nie mieli co robić. Nie wiem, dlaczego Jezus powiedział do apostołów sło­wa, od których wszystko się zaczęło: Którym odpu­ścicie grzechy, będą im odpuszczone, a którym za­trzymacie, będą zatrzymane. Kto nie wierzy, niech sprawdzi sam, jest to napisane w Ewangelii św. Jana, w rozdziale dwudziestym, który opowiada, jak zmar­twychwstały Jezus ukazał się apostołom. Nie mnie dyskutować z Bogiem. Nieraz się śmieję sam z siebie, że nie dość, iż Jezus zrobił z elektryka zakonnika, to na dodatek dał mu taką władzę i moc, której on sam nie jest w stanie do końca zrozumieć. Wierzę, że jak w każdym przypadku, i w moim Bóg ma swój plan i nie chciałbym go zmieniać.
Spowiedź w formie rozmowy z kapłanem odby­wa się w tym namacalnym wymiarze, by ukazać nam prostą prawdę o nas samych. Grzeszyć jest przyjem­nie: w pokoju, w którym nas nikt nie widzi, w pracy, gdzie nikt nas nie kontroluje, wszędzie, gdzie zło udaje się nam ukrywać. Ale stanąć przed kapłanem, przed żywym człowiekiem, prawdziwym znakiem Boga i przy­znać się - to wymaga odwagi i pokory. A jeśli nawet uda nam się pewne nasze grzeszki zataić, to może warto przypomnieć sobie wtedy, że i tak całe Królestwo Nie­bieskie patrzy na nas, gdy robimy z siebie prosiaka.
Kapłan jest pośrednikiem między Bogiem a czło­wiekiem i choć jego postać jest ważna i wiele od niej zależy, nie możemy zapomnieć, że to, co najważniej­sze w sakramencie pojednania, jest niewidoczne dla oczu. Nie chcę tutaj opowiadać bajki o Małym Księciu, ale zwrócić uwagę na fakt, iż kapłan jest tylko szafa­rzem, czyli pomocnikiem. Stając między Bogiem a czło­wiekiem musi on być jak witraż - zawsze przepuszczać światło. Zauważmy przy tym, że obok pięknych witra­ży Wyspiańskiego, są też takie sobie w małych kościół­kach i choć już tak nie zachwycają, pełnią swoją rolę -przepuszczają światło. Idąc do konfesjonału chcemy stanąć przed Bogiem - i to jest najważniejsze. Mądrzy mówią, że sakramenty - spowiedź też - działają ex operę operato, to znaczy mocą samego sakramentu. Nie ma znaczenia, jaki ksiądz go sprawuje, byle był wyświęcony. Dotykamy tu znów płaszczyzny wiary, która każe nam się przebić przez ludzkie ograniczenia i zobaczyć to, czego oko zobaczyć nie umie. Mocą święceń kapłańskich kapłan odpuszcza nam grzechy i nieważne, czy jest to młody, uśmiechnięty i komuni­katywny kapłan czy stary i głuchy emeryt, który mówi do nas „dziewczynko", bo przez kratki konfesjonału zobaczył długie włosy. Świadomość, że chodzi o coś więcej, pozwala nam przejść na wyższy poziom.
Czasem przychodzi młody człowiek i mruczy coś pod nosem jakby chciał zatuszować swoją wypowiedź. Chciałoby się wtedy rzec: „Mów wyraźnie albo spływaj do logopedy po aparat korekcyjny", choć wiadomo, że nic by to nie pomogło, bo sprawa nie dotyczy złej wymowy, a wstydu - pewnego wewnętrznego oporu. Przecież nie wyznajemy grzechów, by kapłan niedosły­szał, ale aby stanąć w prawdzie. Są tacy, to nie żart -cytując zespół Lady Pank - którzy byliby najszczęśliw­si, gdyby kapłan był głuchy jak pień i nosił zepsuty apa­rat słuchowy. A tutaj niespodzianka! Jeden z moich współbraci nosi dwa aparaty słuchowe i bardzo dobrze słyszy.
Czekanie na księdza z zepsutym aparatem słu­chowym lub takim niższej jakości jest całkowicie bez sensu. Jeśli ktoś się boi obciachu, niech sobie wyobra­zi, że może być jeszcze gorzej, kiedy ksiądz niedosłyszy i zaczyna na głos pytać o pewne rzeczy. Aby spowiedź była ważna - mówi się „integralna" - trzeba wyznać ilość grzechów, a czasami nawet okoliczności ich po­pełnienia. I wtedy kapłan pyta! A skoro nie słyszy, pyta na głos i zaczyna się buraczenie się na całego. Wy­chodzą siódme poty i cegiełka na twarzy. Toteż szuka­nie rozwiązań połowicznych nie wchodzi w grę. Trze­ba się spotkać z kapłanem twarzą w twarz i zrozumieć, że przez ręce tego człowieka spływają na mnie wody miłosierdzia. Albo: „Nie pójdę do tego kapłana, bo on mnie zna". Ty nie masz pójść do kapłana, bo spowiedź to nie towarzyskie spotkanie z kumplem, ale z Bogiem.
Słyszałem także argumenty typu: „Ja nie mogę iść do tego księdza, ponieważ on jest jeszcze większym grzesznikiem niż ja" - i tutaj zaczęła się cała lista grze­chów księdza, który, jak donoszą źródła zbliżone do prawdziwych, jest już jedną nogą w piekle i trzeba go duchowo reanimować. Jeśli ktoś liczy, że znajdzie na ziemi uosobienie świętości w stopniu doskonałym, życzę powodzenia. Jakiś czas już żyję i nie mam złudzeń, że wszyscy jesteśmy wciąż na drodze do świętości. Nie znam nikogo z żyjących, do kogo mógłbym się modlić i prosić o wstawiennictwo. Szukanie więc kogoś świę­tego, aby w konfesjonale doświadczyć jego świętości wydaje się bardziej dziwne niż kupienie za ostanie pie­niądze portmonetki. Święty jest Bóg, a kapłan - czło­wiek, jest także grzesznikiem, który może przez swoje doświadczenie grzechu stać się lepszym narzędziem Boga. Wie, jak śmierdzi zdrada, a jeśli siedzi w konfe­sjonale, to znaczy, że wie też, jak pachnie przebacze­nie. Sam będąc w konfesjonale widzę, jakie wrażenie robi na młodych ludziach, kiedy im mówię, że spowia­dam się co dwa tygodnie. Kiedyś jakiś chłopak mi od­powiedział: „To niezłe z ojca ziółko" i miał rację, bo nikt nie może powiedzieć, że jest bez grzechu.
To przedziwne, jak często ludzie młodzi umocze­ni w bagnie grzechu po uszy oczekują, że ten niepo­dobny do anioła ksiądz jest nieskazitelny. W jednej ze wspólnot, która poprosiła mnie o wyspowiadanie gru­py, był piękny zwyczaj, że kapłani, którzy się spowia­dali, zaczynali od wyspowiadania siebie. To jest budu­jące, kiedy cały Kościół może zobaczyć, że miłosierdzie jest dla wszystkich i wszyscy mogą go doświadczyć w sa- kramentalnym spotkaniu. Już kilka razy zdarzyło mi się, że kapłan, którego prosiłem o spowiedź, po udzie­leniu mi rozgrzeszenia klękał i prosił o to samo. Owa grzeszność wychodzi czasami już na spowiedzi. Zdarza się, że ktoś mówi: „Nie będę się spowiadać, ponieważ ten i ten ksiądz potraktował mnie w sposób niegod­ny". Dotykamy tu bardzo trudnego tematu - zranień na spowiedzi.
Zranienia podczas spowiedzi należą do najbar­dziej dotkliwych. Wyczerpany grzechem człowiek, przy­chodząc do spowiedzi oczekuje pomocy i zrozumie­nia, a dostaje kopa. Rany takie są bardzo głębokie, ponieważ człowiek zostaje dotknięty wtedy, gdy jest najbardziej odsłonięty. Wzbudza to ogromne emocje, które potrafią zamknąć taką osobę na długie lata. Samo ukłucie nie musi być mocne, ale dla człowieka oczeku­jącego zrozumienia i miłości, nawet najmniejszy ból jest brzemienny w skutki. Pewnego dnia przyszła do mnie dziewczyna, która przyrzekła, że nie będzie już chodzić do spowiedzi, gdyż ksiądz nie poświęcił jej od­powiednio dużo czasu - gdy ona mówiła o sprawach dla niej ważnych, on sprawiał wrażenie jakby za chwilę miał wylecieć z konfesjonału jak kamień z procy. Na­wet rozgrzeszenie dawał jej wypowiadając słowa po­śpiesznie i niedbale. Zapytałem ją, czy przypadkowo nie była u spowiedzi w okresie przedświątecznym i czy to nie była Wigilia lub Wielki Piątek, kiedy czeka się na spowiedź po dwie godziny. Nie wnikałem już, jak dłu­go ten ksiądz spowiadał i czy czasami za chwilę nie miał w programie kolejnego opłatka z cyklu „Ksiądz w dom, Bóg w dom".
Spróbujmy zrozumieć, że kapłan też nie przesko­czy samego siebie. Na początku mojej drogi kapłań­skiej spowiadałem przed świętami po osiem godzin dziennie. Osiem godzin słuchania ludzkich brudów i świadomości, że każdy przychodzący oczekuje, abym był dla niego czysty i potrafił przyjąć kolejną porcję błota. Mam być miły, uśmiechnięty i wyrozumiały. Kie­dy grają organy, organista śpiewa do mikrofonu, a gło­śnik jest skierowany w stronę konfesjonału, ludzie się przepychają, dzieciaki rozmawiają, naprawdę trudno być wyluzowanym i bijącym świeżością. To nie super­market, a kapłan nie jest akwizytorem, w wyprasowa­nym garniturze i ze sztucznym uśmiechem na ustach. W sytuacji, gdyby ksiądz zaczął bez powodu krzyczeć, bo przecież i tak może się zdarzyć, trzeba zachować spokój i jasno powiedzieć, że się sobie tego nie życzy, a w najgorszym z możliwych scenariuszy - wstać od konfesjonału i iść do innego księdza. Już kilka razy sły­szałem o takich sytuacjach i uważam, że ze strony spo­wiadającego się nie jest to dziwne zagranie świadczące o braku pokory, ale szanowanie swojej, już i tak nad­gryzionej przez grzech, godności.
Niektórym kapłanom przydałoby się zapewne przypomnienie, że choć masz „naście" lat, chcesz się spotkać z miłosierdziem, a nie z agresją i złością, na­wet gdyby były obiektywne powody takiego zachowa­nia. Ktoś zauważy, że ojciec Pio nie zawsze chciał spo- wiadać albo czasem mówił ostre słowa. To prawda, ale i napominać można z miłością. O. Pio jest już świę­ty, ale nie z tego powodu, że nosił brązowy habit i był zakonnikiem. To był człowiek obdarzony przez Boga wieloma darami, nawet takimi, które z punktu widze­nia nauki są uznawane za niewytłumaczalne. On po­trafił patrzeć w ludzkie wnętrza, a przez to wiedział, co danemu człowiekowi jest najbardziej potrzebne. Dla każdego człowieka miał odpowiednią naukę, wyjąt­kową, dotyczącą tej konkretnej osoby. Ludzie spowia­dający się u o. Pio wspominają, że po takiej nauce zmieniało się ich życie. Kilka słów, a Bóg przez nie sprawiał, że pustynie stawały się urodzajną ziemią, a miejsca spowite ciemnością nawiedzało światło Boga.
Należy pamiętać, że konfesjonał nie jest miejscem, gdzie odbywa się długotrwałe dialogi. Z drugiej strony coraz więcej ludzi oczekuje na spowiedzi rozmowy. W tym sakramencie, jak w każdym innym, działa Duch Święty i jedno słowo czy zdanie wypowiedziane przez kapłana może całkiem zmienić obraz rzeczywistości i problemu, z którym styka się osoba spowiadająca.
W naszym kościele mamy konfesjonały zamknię­te, co sprawia, że wielu ludzi, dotkniętych przez grzech i szukających ratunku, chce rozmawiać. I choć w kon­fesjonale toczy się przede wszystkim dwugłos miłości polegający na odpuszczeniu grzechów, okazuje się, że i dialog ludzki jest ważny. Każdy chce być wyjątkowy, chce być potraktowany indywidualnie, zauważony na­wet w kontekście tak trudnego doświadczenia, jak grzech. Nasz strój, sposób patrzenia na świat, osobo­wość i wiele jeszcze innych rzeczy czyni nas różnymi. Konfesjonał również jest miejscem spojrzenia na czło­wieka jako na indywiduum. Młodzi ludzie często skarżą się, że znów zostali potraktowani szablonowo, tak jak­by dany ksiądz miał włączony magnetofon z kilkoma kasetami i powtarzał ogólnie znane slogany. Pewna dziewczyna, doświadczająca wielu trudności wynikają­cych z grzechu, napisała: „Tylko niech mi brat nie p..., że Jezus mnie kocha". Prawdę, że Jezus ją kocha, usły­szała już kilka razy i nic z tego nie wynikało. Usłyszała ją w niewłaściwym czasie i miejscu i miała już dość tych cukierkowatych w jej odczuciu słów. Tak nie może być! Bóg uczynił nas wyjątkowymi i także w konfesjonale ta wyjątkowość musi być zaakcentowana. Czyjś wiek, zainteresowania, rodzaj szkoły czy pracy sprawiają, że podejmując dialog trzeba szukać płaszczyzny porozu­mienia, na której pojawia się możliwość spotkania.
Co jednak zrobić, gdy na spowiedzi, zamiast zin­dywidualizowanej nauki, usłyszę znów to samo? Moż­na powiedzieć wprost, że chce się porozmawiać i ta spowiedź ma dla nas duże znaczenie. Można też napo­mknąć, że chce się omówić konkretny problem. Kiedy na początku spowiedzi jako kapłan słyszę takie słowa, to staram się rzeczywiście z tą osobą rozmawiać. Jeżeli nie zdążymy wypowiedzieć tej prośby, a ksiądz potrak­tuje nas „z buta", to po prostu trzeba szukać dalej. To, czego ksiądz nie dopowiedział, znaleźć w Biblii lub w książce o tematyce religijnej. W dobie komputero wego klikania zawsze można wpisać w przeglądarkę nurtujący mnie problem i uzyskać odpowiedź.
Niech tylko nikt nie próbuje się wyspowiadać przez internet, bo to niemożliwe. Sakrament pojedna­nia jest spotkaniem osób i nie może być mowy o spo­wiedzi na odległość. Jest to ważne do tego stopnia, że kapłan, nie widząc osoby spowiadającej się, nie może jej rozgrzeszyć. Już nieraz musiałem rozgrzeszać kogoś z dystansu, bo tak prędko wyszedł na przykład śpie­sząc się do szkoły, że moje rozgrzeszenie dopadało je­gomościa w drzwiach kościoła. Czułem się jak Indianin rzucający za kimś tomahawkiem!

Szósty grzech
Telewizor zwariował! A może ludzie stracili ro­zum, bo w jakiś niewytłumaczalny sposób podcinają gałęzie, na których siedzą. Są stacje telewizyjne emitu­jące w ciągu jednego tygodnia programy i filmy z oko­ło 300 scenami erotycznymi. Seks to dobry towar na sprzedaż! Telewizja, gazety, internet - to media, które z niezrozumiałym uporem wylewają litry pornografii. Na jednym z górskich wyjazdów ułożyliśmy z młodzieżą piosenkę, która oddaje to, co widzimy codziennie.
Na bittboardach rozebrane panienki Reklamują mleko i miód, Co biletem ma być do szczęścia, A oznacza bloto i brud.
Opaleni i twardzi faceci Obiecują ziemski raj, W którym brak jest miejsca dla cnoty, Każdy mówi: „Siebie mi daj!"
Pederaści zmieszani z dziwkami, Pornografia obecna jak tlen, Sex się leje z ekranów litrami, Zło przestało już być ziem.
Z jednej strony krzyk, gdy jakiemuś synkowi po-przestawia się w głowie i kogoś gwałci, a z drugiej pro­mowanie czegoś, co w linii prostej do tego prowadzi! Dziwna sprzeczność i kołtuneria. Powtarzając za Zofią Nałkowską: Ludzie ludziom zgotowali ten los, należa­łoby wrzucić kilku „mądrych" na stos. Prawnicy wydają­cy pozwolenia na rozprowadzanie filmów pornograficz­nych podpisują wyroki na chłopaków, którym takie filmy robią wodę z mózgu. Kiedyś poszedłem takiego gościa odwiedzić w więzieniu. Zaczęło się od tego, że z kum­plami robili sobie sesje filmowe, później była próba gwałtu i dziewięć lat w plecy. Płakał i powtarzał, że nie wie, jak to się stało. „To było ode mnie silniejsze" - mówił. Jak­by jakaś niewidzialna siła pchnęła go do popełnienia ta­kiego czynu. Najlepsze lata swojego życia spędził w wię­zieniu, a przecież mogło być inaczej.
Młodzi ludzie są bombardowani ogromną ilością obrazów i słów o treści erotycznej. W ich głowach za­czynają się dziać dziwne rzeczy, co automatycznie prze­kłada się na życie. Seks stał się wszechobecny... Baśka miała fajny biust... I co dalej? Dziewczyna na dysko­tece poznaje faceta i idzie z nim do łóżka. Widziała go może dwa razy, ale jest zadowolona, bo jej koleżance się nie udało, a jej tak. Pewien dziennikarz opisywał, jak na polu woodstockowym zapytał chłopaka, który właśnie w tej chwili zabawiał się z dziewczyną - nie wnikam, co to znaczy - czy zna jej imię. Okazało się, że pytanie było zbyt trudne, a poza tym kto w takiej sytuacji pyta o imię. Młodzi chcą stworzyć coś piękne go, ale okazuje się, że nie są zdolni uchronić się przed szambem, które niszczy w nich pragnienie piękna. W ten sposób powstają wzorce „wyzwolonej kobiety" czy „prawdziwego mężczyzny". Jedna dziewczyna przy­szła do mnie z problemem, który pokazał mi, jak ogrom­na jest presja środowiska. Wszystkie jej koleżanki w kla­sie - tak mówiła - miały już swój „pierwszy raz" za sobą, a ona nie. Czuła się głupio, ponieważ mając 18 lat jeszcze z nikim nie poszła do łóżka. Popukałem jej po głowie i powiedziałem, co na ten temat myślę. Narze-czeni nie potrafią przeżywać czystej miłości, a małżon­kowie zapomnieli, że miłość można wyrażać na tysią­ce sposobów. Nie mówię tutaj o takich zawodnikach, którzy, przeżarci przez pornografię, gdzie nie spojrzą, widzą goliznę. Znałem chłopaka, który nie mógł się pogodzić z faktem, że patrząc na koleżanki w klasie, widział tylko ich ciało i nie mógł się opanować, żeby nie świnić.
Taki stan rzeczy sprawia, że w konfesjonale można dostać kociokwiku, gdyż młodzi ludzie nie po­trafią sobie poradzić z całym tym szambem i przychodzą do spowiedzi szukając jakieś drogi wyjścia. Jedni od razu widzą swoją tragedię, inni - przekonani, że wszyst­ko jest dobrze - zaczynają dostrzegać ją zbyt późno. Grzech nieczystości jest niczym pasożyt sprawiający. że usycha wnętrze człowieka. Niektóre osoby przez nieczystość nie potrafią normalnie funkcjonować. Nie jedzą, nie śpią, ten grzech wyciska na nich piętno spra­wiające, że nie potrafią spojrzeć w lustro i wybaczyć samemu sobie. Czują się splugawione, nie widzą sensu życia, zamykają się w sobie i nie wierzą, że można coś zmienić. Grzech ten rośnie do rangi giganta, który przy­słania wszystko inne. Ich zmęczenie i wstyd sięgają zenitu. Jedni wypowiadają ten grzech na szarym koń­cu, cichutko, jakby chcieli go zataić, inni przyznają się wprost do bezsilności, a jeszcze inni dopiero zapytani odpowiadają, że grzech ten niszczy ich życie. We wszyst­kich przypadkach wspólnym mianownikiem jest praw­da o zniszczonej godności człowieka i odrzuceniu tego, co czyni sferę płciową piękną i czystą.
Ktoś mądry powiedział, że seks jest dobry, czy­sty i święty. Przecież Bóg stworzył człowieka istotą płciową, seksualną. Każdy z nas otrzymał dar, dzięki któremu możemy być płodni - dawać życie. Rodzice w sposób cielesny, a inni - tacy jak mnisi i mniszki -w sposób duchowy. Bóg, dając człowiekowi szóste przy­kazanie, nie uczynił tego z zazdrości o przyjemność seksualną, lecz aby stało na straży tego, co piękne, czyste i święte. Nie musimy Bogu wydzierać seksu za cenę grzechu. Współżycie seksualne jest po to, aby nas uszczęśliwić, a nie, by nam uprzykrzyć życie. Młody człowiek dzisiaj zaczyna jednak rozumieć pewne rze­czy na opak i stawia seks na niewłaściwym miejscu, a kiedy sprawy przybierają niepożądany obrót, jest już za późno, aby je odkręcić. Co zrobić, kiedy człowiek wdepnie już w ten grzech?
Po pierwsze, trzeba przyznać, że ten grzech się pojawił i weszliśmy w kanał. To nie jest proste. Nieraz toczyłem boje, aby jegomość uznał, że to, co robi, jest złem. Uczestnicy żadnej bitwy wojennej nie powstydzi­liby się takich armat, jakie trzeba w tych sytuacjach wytaczać. „Bo myśmy się kochali..." Kiedy słyszę ta­kie teksty, to skóra mi się jeży i mam ochotę powie­dzieć coś niegrzecznego. To po co się spowiadasz, sko­ro to jest miłość?! Przecież miłość nie jest grzechem! I wtedy penitent zaczyna myśleć! Widzę, jak trybiki w jego głowie przekręcają się i mówi zbawienne „rze­czywiście". Nie możesz kogoś kochać i zabierać mu godności, czystości i dziewictwa. Na pytanie, czym za­skoczysz swoją dziewczynę w noc poślubną prawie wszyscy odpowiadają milczeniem. A jak chcę dołożyć do pieca, to pytam jeszcze, czy wiedzą, że biała suknia ślubna oznacza dziewictwo i czystość. Wtedy cisza sta­je się nie do zniesienia. Miłość nie wyrządza zła bliźnie­mu, a jeżeli to, co robisz, jest odrzuceniem Boga i od­ciąga cię od Niego, to przecież nie może być dobre. To nie jest normalne. Jeżeli telewizornia zwariowała i ludzie, z którymi się spotykasz też, to nie znaczy, że i ty masz zwariować.
Czytam wywiad z gwiazdą muzyki pop, którą można by raczej nazwać „czarną dziurą" muzyki pop. " dowiaduję się, że samogwałt to taki sam nałóg jak jedzenie batoników czekoladowych. Krew mnie zale­wa, bo na łamach gazety przyznaje się, że lubi to robić i nie uważa, że takie postępowanie jest szkodliwe. A ma­łe świstaki-nastolatki siedzą i spijają jadowity nektar, by później wpakować się w jednokierunkową ulicę bez możliwości zawrócenia. Wszyscy dookoła przekonują nas, że skok do szamba jest jedną z najwspanialszych przygód pod słońcem. Czy wszyscy?
W USA 250 tysięcy młodych ludzi złożyło dekla­rację życia w czystości. Kiedy w 1994 roku byłem na Kongresie Rodzin w Warszawie jeden z prowadzących spotkanie zaprosił młodych ludzi do złożenia deklaracji czystości. Ku mojemu zdziwieniu wielu młodych ludzi wstało i w obecności dorosłych przyrzekło zachować czystość do ślubu. Ubawiłem się przy tym, bo jedna z dziewczyn, które siedziały obok mnie wstając zapyta­ła: „A brat nie przyrzeka?" Zapomniała, że zakonny ślub czystości, to coś więcej niż deklaracja. I znów mu­siałem tłumaczyć, że jeden z węzełków mojego sznur­ka zakonnego oznacza ślub czystości. Młodzi ludzie po przedstawieniu jasnych argumentów potrafią zrozumieć wiele. Potrafią przyjąć, iż Kościół to nie pies ogrodni­ka, który sam nie zje i innym nie da, ale strażnik war­tości, których podeptanie prowadzi do wielu tragedii.
Gdy już uświadomi się penitentowi, że to, co robi jest grzechem, trzeba zrobić kolejny krok, który nazywam „mądrością wędkarza". Takiego delikwen­ta należy teraz przekonać, że grzech nieczystości jest jak zdechła ryba - jeżeli się z nią czegoś nie zrobi, po dwóch dniach zaczyna śmierdzieć. Sakrament pojed­nania sprawia, że smród tego grzechu nie rozprze­strzenia się dalej. Gdy popełniony grzech nie zostaje wyznany, w młodym człowieku zaczyna się włączać mechanizm „dziurawego buta". W czasie deszczu, kie dy skarpetki trochę przemokną, człowiek w dziura­wych butach już nie zważa, co będzie dalej. I tak ma mokre nogi, toteż nie ma dla niego znaczenia, czy omija kałuże czy wchodzi w nie. Jeżeli popełniłem jeden grzech i już nie jestem czysty, to mogę popeł­nić inne - i tak przecież muszę iść do spowiedzi. Wła­śnie dlatego, gdy ten grzech się pojawia, trzeba na­tychmiast przystąpić do konfesjonału, aby zaszyć ową dziurę i nie pozwolić, by błotko przez nią wpływało. Jest to pewnego rodzaju zabezpieczenie, które nie pozwala na rozprzestrzenianie się grzechu. Zawsze przecież od czegoś się zaczyna. Jeśli natychmiast zo­stanie to wyznane na spowiedzi i omówione, istnieje bardzo duże prawdopodobieństwo, że wzmocniona tkanka nie przepuści zarażonych komórek. Ważne w przypadku tego grzechu jest badanie intencji i pra­gnień. Osobę, która widzi w sobie pożądanie, spowiedź już na samym początku drogi może uratować przed dalszym wchodzeniem na tę ścieżkę. Najczęściej w ta­kich przypadkach proponuję młodym ludziom spowiedź natychmiast, kiedy się ten grzech pojawi, a tym, któ­rzy w sferze czystości mają problem nie od dziś i należą do grupy wzmożonego ryzyka - spowiedź co dwa ty­godnie. Warto jednak pamiętać, że sakrament pojed­nania to nie czarodziejska różdżka i nie należy spodzie­wać się, że po jednej spowiedzi wszystkie pagórki w dziedzinie seksualności zostaną wyrównane.
Trzeci etap walki z tym grzechem wymaga dość dużej cierpliwości. Jeżeli są osoby walczące z nałogiem przez kilka lat, to nie jest możliwe, by poradziły sobie z tym grzechem od razu. Czasem małymi kroczkami ktoś przez rok lub dwa wychodzi na prostą. Ta mozol­na droga zaczyna się od określenia, co jest rzeczywistą przyczyną tego grzechu. Nieczystość jest jak góra lo­dowa. Sam grzech stanowi tylko jedną trzecią góry widoczną nad wodą, ale pozostają jeszcze dwie trze­cie, które w tym przypadku są właściwymi przyczyna­mi tego grzechu. Bardzo ważne jest, by sobie uświado­mić, że to właśnie ich skutkiem jest nieczystość. Wielu młodych koncentruje się na samej nieczystości, co w efekcie daje skutek odwrotny. Myśli penitenta ciągle dotykają nieczystości i to ona mimo wszystko tkwi w centrum zainteresowania. Jeżeli zaś zaczniemy ata­kować problem, a nie jego skutki, jest szansa na upo­rządkowanie tego bałaganu do końca.
Mówi się o tak zwanej „integracji seksualnej" -to czas mozolnego usuwania przyczyn. To bardzo trud­ne, ponieważ dotyczy o wiele szerszego zakresu. Przy­kładowo, pewien chłopak zauważył, że najwięcej pro­blemów z nieczystością ma wtedy, gdy w szkole ogłaszane są klasówki. Stres powoduje w nim napływ takich emocji, że nie potrafi sobie z nimi poradzić i chcąc rozładować narastające napięcie, ucieka w nie­czystość. Inny przykład: dziewczyna, która nie mając właściwych relacji z ojcem szuka w facecie kogoś, przy kim mogłaby się czuć bezpieczna, a kiedy facet chce odejść, robi wszystko, aby go zatrzymać i idzie z nim do łóżka.
W jednym i drugim przypadku trzeba pokopać głębiej i dotknąć nie tylko teraźniejszości, ale i prze­szłości, którą można uzdrowić, lecz nigdy zmienić. To wymaga czasu i rezygnacji z wielu rzeczy. Niekiedy wystarczy odciąć bodźce, które nakręcają młodego czło­wieka. Jeżeli ktoś ogląda pornografię, to niech się nie dziwi, że wchodzi w nieczystość.
Rozwiązaniem jest wyłączenie telewizora czy kom­putera. Niby proste, a dla wielu niewykonalne. Kiedy nie ma już innej drogi, wielu ludzi nie chce podjąć tak wielkiego wysiłku i bardzo często rezygnują z wysiłku. Jednak są tacy, którzy decydują się na następne kroki. Czwartym etapem jest ustalenie tak zwanego „czasokresu", czyli ilości dni, jakie dana osoba może wytrzymać bez grzechu. Jeżeli dla kogoś jest to mie­siąc, musi wyprzedzić pojawianie się grzechu spowie­dzią. Wtedy ustalamy, że przychodzi do spowiedzi co trzy tygodnie. Taki jest jego czasokres. W tym przy­padku spowiedź jest nie tylko miejscem wyznawania grzechów, ale pełni funkcję zabezpieczenia przed jego popełnieniem. Bardzo ważne jest, aby wspierać wtedy swojego ducha modlitwą i zająć się czymś, co nie po-zw0'' nam na nudę. Grzech nieczystości bardzo często łączy się bowiem z innymi grzechami, z których leni­stwo jest najpowszechniejszym. Można nawet przewi­dzieć, że jeżeli pojawia się lenistwo, prawdopodobnie pociągnie za sobą nieczystość. Wszystkie formy działa­nia pełnią więc rolę profilaktyczną. O tym grzechu należy myśleć wcześniej i starać się tak układać swój program dnia, by nie było czasu i okazji do jego popeł­nienia. Zakochani niech nie wybierają miejsc ustron­nych, a raczej starają się być z innymi. Jeżeli w danym miejscu, na przykład w pokoju na stancji miały wcze­śniej miejsce przegięcia w tym obszarze, nie należy zostawać ze swoim ukochanym w tym pokoju.
Czasami śmiech mnie bierze, gdy przychodzi ktoś i mówi, że ma problem z nieczystością, bo nie może wytrzymać leżąc na łóżku razem ze swoją dziewczyną. Pytam wtedy, czy jest świętym albo gigantem cnoty. Przecież to jasne, że gdy wpuścisz kogoś, kto ma pro­blemy z alkoholem na bankiet, gdzie wódka leje się litrami, to nie wyjdzie on z niego trzeźwy. Nie można liczyć na to, że będzie wszystko dobrze, kiedy pewne zewnętrzne okoliczności wskazują na to, że może być tylko źle. Jednym słowem, trzeba myśleć dziś, aby ju­tro nie okazało się piekłem. Jedna z moich uczennic opowiadała, jak na imprezie urodzinowej swojej kole­żanki, zaczęła „odpływać". Zgaszone światła, miła at­mosfera, drinki i... Dalej płacz przy konfesjonale i znów pytanie: „Jak to się mogło stać?" Głupie pytanie, bo jeżeli się stało, to znaczy, że mogło!
Mógłbym powiedzieć, że nieczystość zaczyna się wtedy, kiedy człowiek przestaje żyć tym, co dobre i piękne. Dobre wybory mogą uchronić niejedną osobą przed tragedią. Najpierw pomyśl, jak to się może skoń­czyć, a później decyduj się na takie czy inne rozwiąza­nie. Nie da się od razu zatrzymać pociągu, który jedzie z szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę...
A trzeba sobie jasno powiedzieć, że siła pożądania potrafi być większa niż pędzący pociąg. Pan Bóg uczy­nił seksualność częścią człowieka i jest jeszcze wiele innych obszarów, które wydają się równie atrakcyjne, a wprowadzenie ich w życie może umieścić dziedzinę płciowości na właściwym miejscu. Przykazanie „Nie cudzołóż" jest dopiero na szóstym miejscu, a nie na pierwszym, jak się niektórym wydaje. Klękając przy kratkach konfesjonału, warto o tym pamiętać. Nie seks jest najważniejszy, jest jeszcze wiele innych spraw! Przede wszystkim miłość Boga, który patrzy na nasze wysiłki i widzi, że bez jego pomocy nie możemy sobie poradzić.
Moi przyjaciele z zespołu 40/30/70 śpiewają piosenkę pt. Łaska Twoja, Panie, jest wielkim da­rem... Czasami, gdy ludzie przychodzą z problemem nieczystości do spowiedzi żałuję, że w wyposażeniu konfesjonału nie ma odtwarzacza mp3, aby można było puścić ten utwór. Widziałem życie... widziałem śmierć - śpiewa Robert. Jako spowiednik też widziałem życie i śmierć. Ale dostrzegam też łaskę, która sprawia, że ci którzy borykają się z nieczystością przychodzą nieraz po długim czasie i mówią, że są czyści i to dzięki temu, że klękali przed Bogiem w konfesjonale i Jemu odda­wali swoją biedę.

Spowiedzi Inne niż wszystkie,

Widzę gościa, który jedząc kurczaka, zatrzymuje się otwierając mi drzwi samochodu. „Wsiadaj, ksiądz, bo się śpieszę!" - mówi przełykając kolejny kęs. Nie trzeba mi powtarzać, abym, mając do przejechania czterysta kilometrów, wsiadł do wypasionego merce­desa. Gość otwarty do bólu - rozmawiamy jak na spo­wiedzi, tylko rozgrzeszenia brakuje. Pytam go, czy nie chciałby się wyspowiadać. „Może bym i chciał, ale kie­dy, gdzie i kto mnie rozgrzeszy?" - słyszę w głosie roz­terkę. „Teraz, na parkingu, mogę cię wyspowiadać i rozgrzeszyć." Cieszę się, że facet już nie je kurczaka, bo musiałbym go od razu namaścić, gdyż pewnie udu­siłby się z wrażenia. Zjeżdżamy na parking przy jakimś zajeździe. Gościu włącza awaryjne światła i zaczyna się spowiedź. Nie spodziewał się, że Bóg dopadnie go we własnym samochodzie!
Młodzi ludzie często pytają, czy to musi być w kon­fesjonale. Choć konfesjonał jest uprzywilejowanym miejscem pojednania to odpowiedź brzmi: NIE. Bóg nie ogranicza łaski do jednego miejsca. Jezus nie uzdra­wiał ludzi tylko w świątyni, ale w różnych miejscach. Najczęściej tam, gdzie mieszkali i pracowali. Nie za­wsze podobało się to tradycjonalistom-faryzeuszom, lecz Jezus szedł nawet tam, gdzie inni by nie poszli. Lęka- rza potrzebują ci, którzy się źle mają, a tacy - ze wzglę­du na swoją chorobę - kościół i konfesjonały omijają szerokim łukiem.
Pamiętam, jak wielkie było zdziwienie fanów moc­nego bitu, gdy na jednym z koncertów organizowanych przez Wspólnotę Alternatywnych, ktoś z prowadzących ogłosił, że jest tutaj kapłan i będzie spowiadał przy szatni na murku. Najpierw czekano na pierwszego śmiałka, a później poszło lawinowo. W tle było słychać mocne uderzenie, a przy szatni młodzi ludzie otrzymywali nowe życie. Jedna z dziewczyn ze łzami w oczach, dziękując, dodała: „Nigdy bym nie poszła do konfesjonału, bo mam uraz, ale tutaj mnie ksiądz zaskoczył".
Zaskoczona była też inna, która nie wiedząc, co zrobić ze swoim życiem, przyjechała na Przystanek Woodstock i pierwszą rzeczą, która jej się rzuciła w oczy był biały krzyż postawiony na woodstockowym polu oraz kapłani spowiadający i rozmawiający z ludźmi. Kiedy podszedłem do niej i zaproponowałem rozmo­wę, a później spowiedź, była w szoku. Bóg wyciągnął ją z prostytucji w momencie, w którym się najmniej tego spodziewała. Na dodatek okazało się, że w grupie ewangelizacyjnej znaleźli się ludzie z jej miasta i pomo­gli jej później stanąć na nogi.
Każde miejsce jest dobre, aby spotkać się z Nim. Spowiadałem na parkingach, dyskotekach, koncertach, w autobusach, w górach, na łonie natury, a raz nawet w stodole. Nie o miejsce przecież tutaj chodzi, ale o ła­skę Bożą, której tak bardzo potrzebujemy. Niesamo- wite, jak bardzo człowiek tęskni za tym miłosnym spoj­rzeniem i słowami: Ja ciebie nie potępiam. Idź i nie grzesz więcej. Potrzeba ta jest tak wielka, że grzesznik potrafi przemierzyć setki kilometrów i poprosić o spo­wiedź nawet wtedy, gdy sam kapłan jest zaskoczony i nie wie, co robić.
Przypominam sobie pewien wyjazd z młodzieżą nad Solinę. Piękny czas, ale po trzech dniach wszyscy byliśmy już zmęczeni i marzyłem, by się wyspać. Nie było łatwo, miałem na głowie 40-osobową gromadkę, więc musiałem się uwijać jako organizator. Ostatniej nocy padłem jak kłoda na łóżko i zasnąłem kamien­nym snem. Około drugiej w nocy ktoś zapukał do drzwi. Jedna z moich uczennic nie wytrzymała napięcia i zde­sperowana przyszła prosić o spowiedź. Bardzo się ucie­szyła, gdy na pytanie: „Czy mogę wejść?" usłyszała: „Jeśli musisz, to tak..." Musiała, bo nie mogła dłużej czekać na spotkanie z miłością Boga. Później, w pracy zaliczeniowej z katechezy napisała: Nie potrafię okre­ślić, co wtedy działo się w mojej głowie. Moje myśli zderzały się ze sobą i eksplodowały. Działo się ze mną naprawdę coś niesamowitego. Wszystko było dla mnie takie nowe, czyste i świeże, tak jakbym dokonała jakiegoś wielkiego wyboru - najważniej­szego w moim życiu. Wciąż zadaję sobie pytanie, jak ja się tam znalazłam. Bóg tak chciał! Wiedział, cze­go potrzebuję i jak mi pomóc. Czasami wychodzę na balkon, spoglądam na piękne niebo i pragnę wykrzyczeć: dziękuję Ci, Boże!
Takie doświadczenia pokazały mi, że warto da­wać młodzieży propozycje innego rodzaju spowiedzi niż tylko te przy kratkach konfesjonału. Nie chodzi o szukanie nowych bodźców dla osób, które mają dość tradycyjnych rozwiązań, ale o stworzenie przestrzeni dla tych, którym trudno otworzyć się w konfesjonale. Z pewnością postawa klęcząca jest wyrazem skruchy człowieka i ma głębokie znaczenie, ale przecież nieko­niecznie trzeba klękać. Kiedy udzielam rozgrzeszenia, proszę, aby osoby spowiadające się przyjęły postawę klęczącą, ale sama spowiedź bardzo często przypomi­na raczej rozmowę, w której staram się zwrócić uwagę nie na formę, ale na tworzenie relacji z Bogiem.
W naszym krakowskim klasztorze konfesjonały są zbudowane w formie rozmównic, gdzie spowiadają­cy się może klęknąć, ale może też usiąść. To bardzo ciekawe, że w zamkniętym konfesjonale lub rozmów­nicy penitenci bardziej się otwierają i starają się wcho­dzić w głąb swojego życia duchowego. Spowiedzi stają się nie tyko wyznaniem grzechów, ale także próbą udzielenia odpowiedzi na pytania związane z życiem wiary, które zostaje zniszczone przez grzech. Otwar­tość ta jest pierwszym krokiem do systematycznego wysiłku duchowego. Człowiek, którego Bóg dopadł w dziwnym miejscu, zaczyna się rozwijać duchowo, po­rządkować swoje życie i więcej rozumieć ze świata wia­ry. Bardziej przekonuje się do spowiedzi, a w ostatecz­nie odkrywa wartość systematycznego spowiadania się. W tym momencie dochodzimy do problemu, który nie ustannie pojawia się w rozmowach z młodymi: jak czę­sto się spowiadać?
Zalecana jest częsta spowiedź. Przypomina mi się pierwsza scena z filmu pt. Joanna d'Arc, kiedy mała Joanna, zapytana przez kapłana, odpowiada, że była już dzisiaj u spowiedzi, ale ma wielkie pragnienie po­wtórnego spotkania z Bogiem. Częsta spowiedź nie oznacza oczywiście siedmiu razy w tygodniu. General­nie raz na miesiąc wystarczy, chyba że ktoś wcześniej zgrzeszy grzechem ciężkim, to idzie do spowiedzi i ba­sta. W przypadku rzadszych spowiedzi zachodzi nie­bezpieczeństwo, że ktoś zacznie pomijać niektóre grze­chy. Gdy na szybę w samochodzie padają różne zanieczyszczenia, to po jakimś czasie już nie widać, że niepoprawny ptaszek zrobił coś, o czym nie godzi się pisać w tej książce.
Dlatego częsta spowiedź pozwala uniknąć nawet najmniejszych zabrudzeń. Pełni ona także rolę kompa­su, dzięki któremu możemy zobaczyć, gdzie jesteśmy. Jest lekarstwem dla tych, którzy ciągle narzekają, że pewne grzechy są w ich życiu obecne już od kilku lat. Trudno coś zrobić z takimi grzechami, gdy łaska Boża dozowana jest raz na jakiś czas, na przykład raz na rok. W przypadku osób walczących z nałogami spo­wiedź musi być częstsza. Nie należy się wstydzić kapła­na. Najlepszym rozwiązaniem jest stały spowiednik, który, znając problem, nie będzie za każdym razem wypytywał i się dziwił. Wtedy spowiedź może się odby­wać nawet co tydzień.
Kiedy człowiek podejmuje systematyczną spo­wiedź, może doświadczyć, że ona ewoluuje. Mimo, że koledzy i koleżanki nie będą chodzić do spowiedzi lub traktować ją będą mechanicznie, on będzie przeżywał najwspanialsze spotkania z Bogiem. Pewien młody człowiek napisał:
Zrozumiałem niestety bardzo późno, jak waż­ny jest sakrament spowiedzi. Na początku trakto­wałem go jak przykry obowiązek, konieczny w pro­cesie stawania się „dobrym katolikiem" i chodzenia od czasu do czasu do Komunii świętej. W moim przy­padku było to po prostu zrzucenie z siebie ciężaru, jakim były grzechy. Dopiero później zacząłem cho­dzić do jednego spowiednika. Zrozumiałem, że spo­wiedź powinna być dialogiem, rozmową z Panem Bogiem. Potem było mi o wiele łatwiej, gdyż zaprzy­jaźniłem się z owym spowiednikiem i nabrałem do niego zaufania. Nie było to łatwe. Z początku oba­wiałem się, że jeśli pokażę moją prawdziwą twarz, to mój spowiednik zmieni o mnie zdanie. Przełama­łem się jednak i teraz sakrament pojednania jest dla mnie głębokim przeżyciem duchowym.

Spowiedź pod lupą

Wyruszając w autostopową podróż liczę się z tym, że będę musiał odpowiadać na różne pytania. Kiedyś wsiadłem do samochodu i na dzień dobry usłyszałem: „Tylko proszę mnie nie indoktrynować". Pamiętałem z wykładów, że słówko to oznacza wpychanie komuś religijności na siłę. Zapytałem, o czym będziemy roz­mawiać. „Możemy o psach" - odpowiedział kierowca. I mimo tego, że zaczęliśmy od psów - w tym temacie czułem się jak ryba w wodzie, ponieważ przed pójściem do zakonu hodowałem czternaście bokserów - i tak po jakimś czasie mój rozmówca zaczął pytać o sprawy religijne. Gdy wysiadałem, mężczyzna, który mnie wiózł, żałował, że od razu nie zaczął rozmowy od tego, co w jego życiu było ważne, a co trochę się skomplikowa­ło. Bardzo często kierowcy, zabierając mnie, czują, że w samochodzie są na swoim terenie i mówią: „Swoje­go proboszcza bym nie zapytał, ale jak ojciec już tu siedzi, to niech mi wytłumaczy, jak to jest..." l tłuma­czę! Myślałem już nad tym, aby przygotować sobie ka­sety magnetofonowe lub pliki mp3 i rozdawać. Pytają o wszystko! „Czy miał ojciec dziewczynę?", „Czy się kiedyś się ojciec upił?" Bywają także pytania o spo­wiedź. Poniżej zamieściłem odpowiedzi na najczęściej zadawane.

Internetowe rozgrzeszenie i inne gagi
Słyszałem, że jakiś dowcipniś stworzył intemeto-wy konfesjonał i zapewniał intemautów o prawdziwości i godziwości swego przedsięwzięcia. Wydawało by się, że w Polsce, gdzie większość ludzi, idąc do pierwszej Komunii świętej, przygotowywała się do spowiedzi, ta­kie numery nie przejdą. Okazało się jednak, że wiele osób zaczęło pisać o swoich ciemnych stronach i na róż­nych forach mówić o problemach, co sprawiło, że ów pomysłodawca miał nie lada ubaw. Pewnie jego weso­łość się skończyła, kiedy dowiedział się, że za takie posu­nięcia Kościół przewiduje najwyższy wymiar kary, któ­rym jest ekskomunika. Prawo mówi jasno: (...) ktokolwiek nagrywa za pomocą jakiegokolwiek urzą­dzenia technicznego to, co w spowiedzi sakramental­nej, prawdziwej lub symulowanej, własnej lub kogoś innego, jest mówione przez spowiednika lub przez penitenta, czy upowszechnia to za pośrednictwem środków masowego przekazu, popada w ekskomuni-kę. Podobne próby były robione w odniesieniu do tele­fonów i urządzeń, które wykorzystują fale radiowe, aby przesyłać informacje. Czy możliwa jest zatem spowiedź na odległość bez spotkania się z kapłanem oko w oko?
Kościół stykał się z tą kwestią już nieraz. Po wy­nalezieniu telefonu 10 marca 1876 roku przez szkoc kiego lekarza, Aleksandra Grahama Bella, do Stolicy Apostolskiej wpłynęło pytanie, czy jest możliwe wy­korzystanie tego urządzenia do udzielania sakramen­talnego rozgrzeszenia na odległość. I choć było to w drugiej połowie XIX wieku, do dziś taka możliwość nie została dopuszczona przez Watykan. Człowiek jest pomysłowy i lubi sobie życie upraszczać, jednak w przypadku spowiedzi jak na złość nie chodzi o upraszczanie, ale o doświadczenie prawdy o swoim grzechu i miłości Boga. Grzech ma zawsze wymiar osobowy, jest uderzeniem w miłość, a nie można mówić o miłości bez osobowego odniesienia. Kocha się zawsze konkretną osobę. Wiele nastolatek prze­żywa co prawda platoniczną miłość do aktorów i mu­zyków, jednak jest to raczej jednokierunkowy prze­pływ uczucia niż prawdziwa miłość. Nie na darmo stare przysłowie mówi, że w tym cały jest ambaras, aby dwoje chciało naraz. Aby doświadczyć miłości, musi dojść do spotkania osób. Kiedy popełniamy grzech, jest on również zwrócony na osobę, ponieważ za każ­dym razem ktoś cierpi - jeżeli nie człowiek, to z pew­nością Bóg. W sakramencie pojednania doświadcza­my łaski. I nie jest to rzeczywistość elektroniczna, ale właśnie osobowa. Laska nie spływa przez światłowo­dy czy fale radiowe, a przez ręce kapłana, który jest narzędziem Boga. Dotyczy to także wszystkich człon­ków Kościoła. Grzech uderza w całą wspólnotę Ko­ścioła, a kapłan jest w konfesjonale jej przedstawicie­lem. W jego obecności penitent może wyznać żal i skruchę wobec Kościoła i powiedzieć „przepraszam" wobec całej wspólnoty.
Wyznanie grzechów przez internet czy telefon odbiera możliwość przeżywania spowiedzi na tej płasz­czyźnie. Łatwiej jest siedzieć sobie w ciepłym pokoiku przed ekranem komputera niż klęczeć w kościele na stopniach konfesjonału i spoglądać kapłanowi w oczy. Grzech przychodzi łatwo, ale wyznanie go - trudniej. Przez wieki sakrament ten był nazywany sakramen­tem pokuty. Jeżeli pozbawimy sakramentalne spotka­nie tego elementu, co nam zostanie? Można się szyb­ko stoczyć: „lepiej tylko otrzymywać rozgrzeszenie, a na końcu przecież mogę sam Pana Boga przeprosić". Nie trzeba spowiedzi przez internet, aby wielu młodych lu­dzi doszło do stanu, w którym są na sto procent prze­konani, że powiedzenie Bogu grzechów na łące przy zachodzie słońca wystarczy. „Po co ksiądz, który krę­puje i zaciemnia sytuację?" Prawo kościelne jednak mówi o szafarzu sakramentu, którym jest kapłan i oso­bie, która się spowiada. Aby sakrament mógł być waż­ny, potrzebna jest bliskość tych dwóch osób.
Spowiedź, jak to ktoś określił, jest „terapią du­szy". Ten, kto idzie do lekarza, oczekuje, że przyjrzy się on jego chorobie z bliska. Przecież każdy objaw może być ważny. Nie wyobrażam sobie leczenia (nie wspominając już o ciężkich i skomplikowanych opera­cjach) na odległość, na przykład korespondencyjnie -to jakiś absurd! Grzech rani człowieka bardzo głęboko, a to wymaga złożonych i trudnych posunięć ze strony lekarza, którym jest spowiednik. Nikt nie chciałby mieć operacji serca przez internet.
Najważniejszym argumentem za odrzuceniem in-ternetu jako sposobu spowiedzi jest jej tajemnica. In­formatycy mówią, że każdy e-mail jest jak otwarty list. Podobnie sprawa ma się z wszelkiego rodzaju komuni­katorami. To dopiero byłby ubaw! Hakerzy mieliby pełne ręce roboty. Zdzieraliby forsę z mężów pragną­cych wiedzieć, jakie grzeszki mają ich żony albo z poli­cji, która chciałaby znać prawdę o jegomościu z ławy oskarżonych, który w przypływie wiary zechciał się po­jednać z Bogiem.
Wykorzystanie internetu do sakramentalnej spo­wiedzi mogłoby wprowadzić zamęt w cały obszar sa­kramentalny. Zaraz ktoś postawiłby pytanie, dlaczego nie wykorzystać sieci do innych sakramentów i mogło­by dojść do nonsensów. Na przykład chrzty przez in­ternet lub namaszczenie chorych. Jestem ciekaw, w jaki sposób woda i oleje przepływałyby przez kable...? W tym wypadku absurdalność postulowania takiego roz­wiązania jest może bardziej widoczna.
Kościół to nie ciemnogród, który boi się nowinek technicznych, ale instytucja, która patrzy w przyszłość i widzi, jakie skutki mogłoby pociągnąć za sobą wpro­wadzenie internetu w sferę tajemnicy sakramentalnej. O trosce Kościoła świadczą dokumenty wydawane przez Stolicę Apostolską, jak choćby wydany w 2002 roku, poświęcony właśnie intemetowi. Starajmy się dotykać istoty i strzec tego, co najważniejsze, a nie chodzić na skróty, bo można stracić bardzo wiele!
Studnia w konfesjonale
„Pamięta ojciec, co mówiłam na ostatniej spo­wiedzi" - pyta dziewczyna, która chce rozmawiać o swoich problemach. „Nie, nic nie pamiętam" - od­powiadam uśmiechając się do niej z wielką życzliwo­ścią. „Jak to, przecież ojcu mówiłam" - widzę jej za­kłopotanie. „Tak, mówiłaś, ale po rozgrzeszeniu jakoś pamięć mi odebrało" - uśmiecham się jeszcze szerzę}. Niełatwo jest zapomnieć. Szczególnie wtedy, gdy dana osoba jest mi znana i rozmawiam z nią nie tylko przy okazji spowiedzi, ale także podczas innych spotkań.
Rozmowa na spowiedzi wpada jak kamień w wo­dę, nie ma obawy, że coś zostanie „wypaplane". Mimo tego wątpliwości pozostają. Wielu młodych ludzi nie chce przystępować do spowiedzi, ponieważ, jak mówią, boją się, że ksiądz się wygada. Ów lęk jest nieuzasad­niony, gdyż kapłana obowiązuje tajemnica spowiedzi. Każdy spowiednik wchodzący do konfesjonału siada przy studni bez dna. Grzechy wpadają do niej, ale przez tajemnicę spowiedzi nie mają możliwości z niej wypaść. Nie jest to sekret podwórkowy, którego można dotrzy­mać lub nie, ale tajemnica sakramentalna, za którą kapłani oddawali życie. Na przykład niejaki Jan Nepo­mucen: dostojnik kościelny mieszkający w XIV-wiecz nej Pradze, którego król czeski, Wacław IV, postawił na moście z nie lada dylematem. Mógł wybrać życie zdradzając tajemnicę spowiedzi, którą odbyła u niego żona króla lub zostać zrzuconym do rzeki Wełtawy. Wybrał tę drugą opcję i zdecydował się na śmierć.
Kapłan nie może zdradzić, co zostało powiedzia­ne na spowiedzi, a jeżeli to zrobi, to ściąga na siebie najwyższą karę kościelną i jak „amen w pacierzu" Bóg się z nim rozliczy. Zasada jest prosta: nigdy, nikomu, nic i nigdzie. Mało tego, spowiednik nie może przez swoje czyny lub zachowanie w żaden sposób dać po­znać, że coś wie. Nawet gdyby ktoś wyznał mu, że chce zabić jego własną matkę. Jeśli ksiądz podczas spowie­dzi słyszy takie wyznanie, jedyne, co może uczynić, to próbować skłonić tę osobę do zmiany zamiaru, a jeśli morderstwo już nastąpiło, zrobić wszystko, aby taki człowiek sam się przyznał. Nie może pójść na policję i zgłosić, że jego parafianin chce kogoś zabić lub że już to zrobił.
Tajemnica sakramentalna jest nienaruszalna. Absolutnie nie wolno spowiednikowi bezpośrednio czy pośrednio wyjawić ani jednego zdania usłyszanego z ust penitenta. Nie wolno mu w jakikolwiek sposób i dla jakiejkolwiek przyczyny mówić o sprawach wyjawio­nych przez penitenta. Dotyczy to także sytuacji, kiedy spowiadający się nie otrzymał rozgrzeszenia. Zabrania się także spowiednikowi korzystania z wiadomości uzy­skanych w spowiedzi, powodujących uciążliwość dla penitenta, nawet przy wykluczeniu wszelkiego niebez pieczeństwa wyjawienia. Spowiednik nie może być świadkiem w sądzie, nawet wtedy, gdy sam penitent prosi go o ujawnienie tego, o czym mówił na spowie­dzi. Żadna władza, ani państwowa ani kościelna, nie może księdza zwolnić z obowiązku tajemnicy. Spowied­nik może jedynie ujawnić fakt, że dana osoba się spo­wiadała. Nie jest to złamanie tajemnicy spowiedzi, po­nieważ wszyscy będący wtedy w kościele mogą to potwierdzić.
Inaczej jest ze spowiadającym się grzesznikiem. W sensie ścisłym tajemnica spowiedzi nie obowiązuje osoby klęczącej przy kratkach konfesjonału. Penitent może mówić o swoich grzechach komu chce, zawsze jednak musi pamiętać, aby przez swoje opowiadanie nie zgorszyć lub nie zachęcić kogoś do popełnienia grzechu. Można powiedzieć, jaką pokutę się otrzyma­ło i co radził spowiednik, oczywiście z respektem do sakramentu. Jeśli ktoś przychodzi do spowiedzi, a póź­niej śmieje się z tego, co się działo, to nie jest w po­rządku. Nie mówię o zdradzie tajemnicy, ale o braku szacunku, który w tym miejscu oznacza dyskrecję i takt.
Jak widać, wszelkie obawy o zdradę spowiedzi są bezpodstawne. Aby mieć całkowitą pewność, można jeszcze sprawdzić, czy w konfesjonale siedzi ksiądz, a nie kolega z klasy. Choć może być i tak, że kolega z klasy jest już księdzem i spowiada! W takich sytuacjach nie­którzy liczą, że otrzymają rozgrzeszenie po znajomo­ści, czyli bez wyznania grzechów, ale i tu się można zdziwić. Dobra rada: nie kombinować!

Rozgrzeszenie bez...
Kiedyś na koncercie do mojego kuzyna podeszła dziewczyna i chciała się wyspowiadać. Nie wiem, czy jesteśmy tak podobni, czy raczej on ma gębę brewia­rzową, ale to nie była pierwsza osoba, która powie­działa do niego „proszę księdza". Przerażony, zrobił wielkie oczy i wyjaśnił, że nie jest księdzem. Później żartował: „Mogę cię wyspowiadać, ale rozgrzeszenie otrzymasz u niego" i wskazał paluchem na mnie. Do­skonale wiedział, że takiej możliwości nie ma. Wielu młodych pyta, czy poza kapłanem ktoś inny może udzie­lić rozgrzeszenia i czy jest możliwe otrzymanie rozgrze­szenia bez wyznania win kapłanowi?
Tylko kapłan na mocy ważnych święceń może udzielić rozgrzeszenia. Diakon, który na pierwszy rzut oka wygląda jak ksiądz, rozdaje Komunię i udziela nie­których sakramentów, nie może udzielać rozgrzesze­nia, ponieważ otrzymał dopiero pierwszy stopień świę­ceń, który go do tego nie upoważnia. Dotyczy to także diakonów stałych, którzy będąc mężami i ojcami, przyj­mują święcenia diakonatu i mogą udzielać sakramen­tów takich jak chrzest i małżeństwo. Niektóre grzechy ciężkie, na przykład aborcja, są objęte ekskomuniką, czyli najcięższą karą kościelną, która nie pozwala na przyjmowanie sakramentów. Zgodnie z prawem ko­ścielnym rozgrzeszenia z tych grzechów może udzielić papież, biskup lub upoważnieni przez nich kapłani. W przypadku zagrożenia życia każdy kapłan, nawet ten, który został pozbawiony możliwości wykonywania czyn­ności kapłańskich, może rozgrzeszyć z każdego grze­chu i każdej ekskomuniki.
W normalnych warunkach nie można udzielić rozgrzeszenia bez wyznania win. Spowiedź jest także stawaniem przed trybunałem samego Boga, czyli ma wymiar osądu. Sędzia musi wiedzieć, co ma osądzać. Dlatego mówi się, że aby udzielić rozgrzeszenia, musi być materia. Nie ma przebaczenia bez winy! Nawet w relacjach ludzkich musimy wiedzieć, za co mamy prze­praszać. Co to byłby za sąd, który sądzi i wydaje wyro­ki za niewiadome winy? Z pewnością nie byłby to sąd sprawiedliwy! Nawet to prawne uwarunkowanie po­kazuje nam, że istnieje konieczność spowiedzi osobi­stej połączonej z wyznaniem grzechów, o których wy­baczenie prosi się Boga i Kościół. Nie jest zatem w mocy Kościoła zastępować spowiedź indywidualną zbiorowym rozgrzeszeniem.
Kapłan może udzielić rozgrzeszenia bez wyzna­nia win w niebezpieczeństwie śmierci, to znaczy, kie­dy życie jakiejś osoby lub osób jest zagrożone. Liczba tych ludzi może być tak wielka, że kapłan nie zdążył­by wszystkich wyspowiadać, na przykład na statku, który tonie. Mogą być sytuacje, gdy nie wiadomo, czy dany człowiek zdąży wyznać grzechy - na przy­kład po wypadku samochodowym. Wówczas, dla ważności rozgrzeszenia, wierny musi postanowić wy spowiadać się ze swoich grzechów indywidualnie, je­śli przeżyje, przy pierwszej ku temu okazji. Jeśli stra­cił przytomność i kapłan nie może wysłuchać grze­chów, udziela rozgrzeszenia warunkowego, to znaczy wypowiadając formułę rozgrzeszenia dodaje słowa: „jeśli jesteś żywy". Sakramenty są bowiem dla żywych, nie dla umarłych. Poza tymi nadzwyczajnymi sytuacja­mi każdy, kto chce otrzymać rozgrzeszanie musi przy­stąpić do spowiedzi indywidualnej.
Zbrodnia i kara
Tam, gdzie była zbrodnia, musi nastąpić kara. Niektórzy kolesie mogą powiedzieć, że kara jest dla tych, którzy dają się złapać. Jeżeli ktoś jest cwany, popełnia zbrodnie i zaciera ślady tak, aby go nikt nie schwytał. Takie opinie są wynikiem oglądania filmów gangsterskich. Młodzi ludzie siedzą w kinie i myślą, że w życiu jest tak samo. I to ma krótkie nogi. We Wspól­nocie Alternatywnych mamy chłopaka, który był pa­serem do momentu, w którym kumpel go sypnął. Gdy doszło do rozprawy sądowej, już nie miał złudzeń doty­czących zbrodni i kary. Nawet, gdy w codziennym życiu zdarzają się przypadki, w których za zbrodnią nie stoi żadna kara, to w świecie duchowym taka sytuacja jest niemożliwa. Boga nie da się oszukać. Jeżeli jakiemuś spryciarzowi tak się wydaje, to myślę, że będzie miał trudne życie. Nie twierdzę, że Bóg karze za nasze złe postępowanie. Bóg stworzył człowieka z miłości i do miłości, a jeśli człowiek odrzuca tę specyficzną instruk­cję obsługi, to niech się nie dziwi, że coś zaczyna szwan­kować. Nie można wsypać do pralki piasku i zdumiewać się, że urządzenie źle pracuje. Nie ma kary bezpośred­niej, ale jest nią sam fakt zniszczenia pralki.
Grzech ciężki pozbawia nas miłosnej relacji z Bo­giem, przez co zamyka nam dostęp do życia wieczne­go, a to nazywa się „karą wieczną" za grzech. Każdy grzech, nawet powszedni, powoduje na dodatek nie­uporządkowane przywiązane do niego, które wymaga oczyszczenia tu na ziemi albo po śmierci w czyśćcu. Takie oczyszczenie uwalnia od tego, co nazywamy „do­czesną karą za grzech".
W sakramencie pojednania Bóg przebacza nam grzechy. Na nowo doświadczamy radości przebywania blisko Niego, co pociąga za sobą odpuszczenie kary wiecznej za grzech. Pozostają jednak kary doczesne, czyli wszystko to, co jest konsekwencją naszych wcze­śniejszych wyborów. Odwołując się ponownie do przy­kładu pralki: ojciec już przełknął twoją głupotę i prze­baczył ci, bo ważniejsza jest dla niego miłość do ciebie niż pralka, ale na wakacje nie pojedziesz, bo musisz zapłacić za zniszczony wirnik. Walutą mogą być różne umartwienia, uczynki miłosierdzia i modlitwa.
Jak do tego mają się odpusty, które często kojarzą się nam nonsensownymi praktykami średniowiecza? W odpuście nie chodzi o odpuszczenie grzechu. Ktoś ładnie zaśmiecił swoje życie i umarł, a my idziemy na cmentarz, mówimy krótką modlitwę i wszystko gra. To nie tak! Odpust jest to darowanie przez Boga kary do­czesnej za grzechy już odpuszczone względem winy. To jeszcze jedna możliwość poradzenia sobie ze skutkami grzechu. Podobnie jak w nałogu narkomanii. Jeżeli czło­wiek zrywa z narkotykami i przestaje je brać, musi się liczyć z tym, że jeszcze przez wiele lat będzie się borykał z następstwami tego nałogu. Odpust skraca czas docho­dzenia do normalności. Można go skrócić całkowicie i wtedy mówimy o odpuście zupełnym, albo po części i wówczas mamy na myśli odpust cząstkowy.
Odpust można uzyskać dla siebie lub dla zmar­łych. Każdy z nas wie, jak trudno się pozbierać z nie­których grzechów. Dlatego przestańmy patrzeć na odpusty przez ciemne okulary, które pokazują nam tylko płacenie pieniędzmi za niebo, ale zauważmy, że jest to szansa szybszego wylizania się z ran. Warto też pamię­tać o tych, którzy odeszli. Pozostają w czyśćcu, ponie­waż nie zdążyli przezwyciężyć skutków swoich wybo­rów za życia. Przez ofiarowanie za nich odpustów dajemy im możliwość pełnego spotkania z Bogiem. Każdy z nas ma możliwość naprawiać konsekwencje swoich grzechów, natomiast ci, którzy od nas odeszli, już taką możliwością nie dysponują. Owoce ich grze­chów niszczą innych, a oni patrzą z żalem mając przez sobą pełny obraz zniszczeń. Widzą wszystko jak na wielkim bilboardzie i nie mogą zrobić nic, gdy ich bli­scy cierpią, a nawet przez ich grzechy skazują się na wieczne potępienie.
Aby uzyskać odpust zupełny dla siebie lub osoby nieżyjącej, nie trzeba wiele. Wystarczy spełnić trzy wy­tyczne! Pierwszą z nich jest wypełnienie tak zwanych „warunków wstępnych", to znaczy należy być w stanie łaski uświęcającej, a jeśli nie, to przystąpić do spowie­dzi, przyjąć Komunię świętą i pomodlić się w inten­cjach papieża. Zwracam uwagę, że nie oznacza to modlitwy za papieża, ale za wszystkie sprawy, za któ­re papież modli się danego dnia. Drugim warunkiem jest wykluczenie wszelkiego przywiązania do grzechu -kategoryczne powiedzenie sobie, że nie chcę grzechu. Trzecia konieczność to wypełnienie czynności, z którą związany jest odpust. Na przykład pielgrzymka do ja­kiegoś miejsca kultu, do Częstochowy czy Rzymu lub nawiedzenie cmentarza. Brak pełnej dyspozycji wyklu­czenia przywiązania do jakiegokolwiek grzechu po­woduje obniżenie rangi odpustu. Nie jest to wówczas odpust zupełny, a cząstkowy. Trzy warunki wstępne: spo­wiedź, Komunia święta i modlitwa w intencjach Ojca Świętego mogą być wypełnione w ciągu wielu dni przed lub po wykonaniu czynności związanej z odpustem, ale musi być między nimi łączność. Po jednej spowiedzi sa­kramentalnej, utrzymując się w stanie łaski uświęcają­cej, można uzyskać kilkakrotnie odpust zupełny, a po Komunii świętej i modlitwie w intencjach Ojca Świętego można uzyskać odpust zupełny tylko jeden raz tego dnia.
Często młodzi słyszą z ust starszych słowa: „Ucz się, bo w przyszłości będziesz worki nosił", l dziobaki ruszają do boju zapominając, że oceny to tylko czarne literki na białym papierze. Później życie pokazuje, co jest najważniejsze. Z drugiej strony mają trochę racji, gdyż przecież swoje jutro tworzymy już dziś. I to nasze dziś jest szansą dla przyszłości, aby była piękniejsza. Warto się więc uczyć nie dlatego, żeby nie nosić wor­ków, ale by przeżywać życie pełną parą, w obfitości. Odpusty są kolejnym darem miłosiernego Boga, który chce dać nam już dziś szansę na lepszą przyszłość. Ktoś mądry powiedział - i nie był to specjalista od graffiti -że odpust dla chrześcijanina jest jedną z szans kształto­wania swojego życia chrześcijańskiego już dziś.
Czy będziemy na tyle mądrzy, aby go posłu­chać...?

Dodatki do sałatki
Człowiek uczy się całe życie. Nie może poprze­stawać na tym, co już umie, bo wtedy cofnąłby się w roz­woju. Kiedy miałem pięć lat nauczyłem się grać w po­kera. Nigdy nie wiadomo, co i kiedy się może przydać. Jako zakonnik już nieraz zaczynałem znajomość z mło­dymi ludźmi od gry w karty. Ile wtedy ciekawych rze­czy usłyszałem, wiemy tylko ja i Pan Bóg. Gdy poje­chałem w góry z przyjaciółmi i zobaczyłem, jak dużo radości jest w gotowaniu, postanowiłem się nauczyć robić jakieś potrawy. Nie zawsze wychodziły niebiań­skie smaki, ale po pewnym czasie okazało się, że to, co się pojawia na stole, wcale nie jest złe. A gdy potrafi się w odpowiedni sposób zmieszać rożne składniki i wrzucić do garnka we właściwej proporcji dodatki, jest nawet całkiem dobre. Zupa nabiera całej gamy sma­ków. Tak samo dzieje się z każdym innym daniem. Smak zależy właściwie od dodatków. Dlatego posta­nowiłem do omawianego tematu dorzucić dwa składniki. Pierwszym z nich są wypowiedzi młodych ludzi na temat spowiedzi, a drugim przykładowe rachunki su­mienia. Mam nadzieję, że w ten sposób to, co zostało już powiedziane, nabierze lepszego smaku.

Jak spódniczka mini
Paweł VI napisał, że współczesny świat potrze­buje bardziej świadków niż nauczycieli, a nauczycieli przyjmuje tylko wtedy, gdy są świadkami. Jak wielka jest potrzeba świadectwa innych ludzi przekonałem się, jeżdżąc z moimi przyjaciółmi na rekolekcje dla mło­dzieży. Kiedy ktoś zaczynał mówić o konkretnych wy­darzeniach ze swojego życia, ludzie jakby budzili się z letargu i zaczynali słuchać. Świadectwo spotkania z Bogiem nie tylko utwierdza wiarę słuchających, ale także sprawia, że ten, który głosi, czuje się umocnio­ny. Dlatego postawiłem poprosić moich przyjaciół, aby podzielili się świadectwem spotkania Boga w konfe­sjonale. Nie będą to tylko świadectwa nawrócenia, ale i przeżywania sakramentu spowiedzi. Ufam, że ich wy­powiedzi będą natchnieniem dla poszukujących odpo­wiedzi na pytania związane z sakramentem pojedna­nia. Ktoś żartobliwie powiedział, że każde świadectwo winno być jak spódniczka mini, to znaczy: jasne, krót­kie i ukazujące istotę rzeczy. Mam nadzieję, że poniż­sze świadectwa spełnią wymienione kryteria i poszerzą spektrum postrzegania spowiedzi.

Urodziłam się i wychowałam w rodzinie katolic­kiej, kultywującej wszelkie tradycje (obchodzenie świąt itd.). W drugiej klasie podstawówki przystąpiłam do pierwszej Komunii świętej, a wcześniej oczywiście - do spowiedzi. Kiedy dziś przypominam sobie ten dzień, to trochę chce mi się śmiać. Pamiętam karteczkę z wy­punktowanymi grzechami (w stylu „pokazałam język nauczycielce") i uczucie strachu - chyba przed tym, że ksiądz na mnie nakrzyczy albo że o czymś zapomnę, albo że mnie wyśle prosto do piekła. Pojęcie dziecka na temat spowiedzi jest dość dziwaczne, natomiast jego strach - niesamowity. Dla mnie było to coś, dzięki cze­mu będę mogła pójść do kościoła w specjalnej białej sukience - nic więcej. A i tak się bałam.
Później nadeszła praktyka pierwszych piątków -odbębniałam je pod surowym okiem rodziców. Po każdej spowiedzi dostawałam od księdza obrazek albo „kawałek różańca" (po zebraniu 9 części można było wziąć udział w losowaniu nagrody). Od dziecka uczyłam się w szko­łach artystycznych - dni miałam od rana do wieczora wy­pełnione zajęciami, ćwiczeniem lub innymi przygotowa­niami. Nie zastanawiałam się, czy grzeszę czy nie. Miałam stały „zestaw", który odklepywałam przy spowiedzi za każdym razem słysząc „Odmów 10 razy Zdrowaś..."
Szkoła średnia była ciężką próbą - schemat, że trzeba się przypodobać odpowiednim osobom w szko le itd. Miałam zamiar zupełnie pozbyć się ciężaru Ko­ścioła, wszystko w nim mnie denerwowało. Jakimś dziw­nym zbiegiem okoliczności - w drugiej klasie liceum zaangażowałam się w prace grupy teatralnej, z która zdecydowaliśmy się wystawić Pasję. Już samo przed­stawienie dawało mi sporo do myślenia, a że wystąpi­liśmy z nim kilka razy w różnych kościołach - coś za­częło do mnie docierać, ale też coś zaczęło pękać i to bardzo boleśnie. Pod koniec roku szkolnego dostali­śmy propozycję zagrania na Spotkaniu Młodych w Wołczynie. Nie interesowało mnie, co to za impreza, cie­szyłam się, ze jeździmy z Pasją prawie po całej Polsce. Nie wiem, jak to się stało, że idea spotkania w pewnym momencie zaczęła mnie interesować. Umarł sceptycyzm, gdzieś schowała się pogarda. W połowie tygodnia czułam się zupełnie goła - bez maski, którą pieczołowicie przyprawiałam sobie cały rok. Wtedy po raz pierwszy przystąpiłam do spowiedzi - takiej praw­dziwej, takiej, którą się czuje, a nie odklepuje, takiej, która daje do myślenia, takiej, przed którą trzęsiesz się ze strachu po to tylko, żeby w jej trakcie płakać jak dziecko, a potem - poczuć niesamowitą ulgę i pokój. Tego lata rozpoczął się mój świadomy, dobrowolny, a jednocześnie bardzo trudny powrót do Kościoła.

—  Stały spowiednik —
Moja sytuacja jest dosyć specyficzna. Po Spotka­niu Młodych w Wołczynie organizowanym przez kapu­cynów, dość ostro wzięłam się za swoje życie - bałam się, że może nie być odwrotu, że kiedyś obudzę się zu­pełnie bezradna - znalazłam wspólnotę i do dzisiaj trzy­mam się jej kurczowo. Jeden brat doradził mi, żebym zdecydowała się na stałego spowiednika. Może to fak­tycznie ma jakieś znaczenie? Nie wiem, w sumie lepiej rozmawia się z kimś, kto cię zna niż z zupełnie obcym. Nie byłam do tego przyzwyczajona - rozmowa? Po co? No i znowu zaczęłam się bać spowiedzi. Właśnie dlate­go, że znałam spowiednika, a on znał mnie - i to dość dobrze. Poza tym taka spowiedź wygląda zupełnie ina­czej. To jest faktycznie rozmowa, a w dodatku - twarzą w twarz. Nie można schować się za kratkami konfesjo­nału, nie można pozostać anonimowym. Musisz stanąć w prawdzie - przyznać się najpierw przed samym sobą, a potem drugiej osobie - że jesteś słaby, że zawiodłeś, że nie wiesz, co robisz i tak dalej... To nie jest proste. Ale jednocześnie - uzdrawiające. Tak, to ważne, żeby zna­leźć stałego spowiednika, żeby w twojej spowiedzi nie było rutyny, żebyś zawsze wiedział, po co na nią idziesz i co z niej wynosisz. Ja się dalej boję - naprawdę boję się, że brat na mnie nakrzyczy! Wiem, że to zupełnie irracjonalny i dziecinny strach. A jednak!
Mała

- Spotkanie z Ukochanym –

Czym jest dla mnie spowiedź? To trudne pyta­nie. To już nie tylko wyznanie grzechów - trzeba dużo odwagi i wiary, żeby nie stwierdzić „nie zgrzeszyłam ostatnio, nie mam z czego się spowiadać". Może cza­sami faktycznie trudno nam coś znaleźć. Nawet wtedy jednak idę do spowiedzi. Spowiedź to dla mnie spotka­nie z Panem - całkowite przylgnięcie do Niego, spoj­rzenie Mu w oczy, wyznanie swojej miłości. A jedno­cześnie - przyznanie się do winy, oczekiwanie na miłość z Jego strony, na zdjęcie ciężaru, na radę. Wtedy na spotkaniu usłyszałam od brata, którego wtedy „doła-pałam" (była 2 w nocy, spowiadałam się siedząc na trawie na podwórku klasztornym...): „Zakochani nie mogą wytrzymać dnia bez sms-a, spotkania, rozmo­wy... Jak ty możesz przychodzić do Jezusa raz na pół roku i oczekiwać, że ta miłość - z Twojej strony - bę­dzie nadal tak samo silna?" Spowiedź przynajmniej raz w miesiącu powinna nam dawać siły - nie dlatego, że przez ten miesiąc potwornie nagrzeszę i po prostu muszę zrzucić z siebie ten ciężar, żeby się pod nim nie złamać. Dlatego, że tęsknię za Ukochanym. „Kto od­czuwa pragnienie, niech przyjdzie". Coś w tym jest.
Kamila

- Najpiekniejsza –
Na Spotkaniu Młodych w Wołczynie nie byłam pierwszy raz - wiedziałam, jak wygląda, znałam ludzi i miasto... Idylla. Łatwo wtedy zapomnieć, po co się przyjechało. Nastąpił Wieczór Pojednania prowadzo­ny przez Wspólnotę św. Tymoteusza. Kilka godzin ad­orowania Chrystusa pod gołym niebem, w zupełnej ciszy. Eucharystia, nabożeństwo, modlitwa osobista, modlitwa wstawiennicza. Po czymś takim człowiek ma zupełną sieczkę w miejscu mózgu i ogromną bolącą pulsującą dziurę zamiast serca. Nie wiem, ile osób uda­je, że coś przeżywa, ile stara się za wszelką cenę przed tym bronić... Po pewnym czasie przestajesz obserwo­wać innych - patrzysz w głąb siebie, a może to już On patrzy? Płakałam jak dziecko - nie wiem dlaczego. Zza ołtarza wyszło kilkudziesięciu kapłanów ubranych na biało. „To jest wieczór pojednania. Podejdź, nie bój się". Nie wiesz, czego oczekujesz - a jednak idziesz. Setki ludzi ruszyły z miejsca w kierunku białego kręgu, który stworzyli kapłani. Po spowiedzi ludzie wracali przed Najświętszy Sakrament i modlili się. Nikt nie wychodził spoza kręgu. Długo nie mogłam się zdecy­dować. Podeszłam jako jedna z ostatnich. Możesz usiąść, możesz klęczeć, możesz wziąć spowiednika na spacer - liczysz się ty i On, nic poza tym. Ja zobaczy­łam wtedy w bracie P. twarz Chrystusową. I Jego mi­łość. Nie trwało to długo. Ale jest coś, co za każdym razem rozkłada mnie na łopatki. Po rozgrzeszeniu brat podaje mi rękę i pomaga wstać. Ten gest ma wiele znaczeń, za każdym razem odkrywam nowe.
No i podsumowanie: „Popatrzcie na siebie, przy­szliście tu z pytaniami, zmęczeni, smutni, większość z was przez parę godzin płakała. Teraz wszyscy śpie­wają i się uśmiechają. Popatrzcie i uwierzcie!" Racja -spowiedź zdejmuje z nas niewidzialny ciężar, w zamian zakładając nam skrzydła.
Gosia

—  W kierunku dobra —
Co to jest spowiedź? Myślę, że wielu Polaków, choć są katolikami, nie zadaje sobie takiego pytania. Najzwyczajniej w świecie chodzą do spowiedzi i tyle! Nawet ci, którzy pofatygowaliby się odpowiedzieć na to pytanie, prawdopodobnie do końca nie uświada­miają sobie, jaką przysługę oddał im Jezus ustanawia­jąc ten sakrament. Nie chciałbym tu nikogo krytyko­wać, jednak wiem, że dla grona moich przyjaciół przyznających się do tego, że wierzą w Boga, ten sa­krament nie ma większego znaczenia. Nie mówię tu o „katolikach niepraktykujących", bo to zupełnie od­rębna sprawa. Wiem coś o tym, ponieważ byłem taki sam. Dzisiaj wydaje mi się, że wszystko zrozumiałem niestety zbyt późno.
Na początku traktowałem spowiedź jako przykry obowiązek, konieczny w procesie stawania się „dobrym katolikiem" i chodzenia od czasu do czasu do Komu­nii. W moim przypadku było to po prostu zrzucenie z siebie ciężaru, jakim były grzechy. Chodziłem do spo­wiedzi bez postanowienia poprawy. Dopiero później przejrzałem na oczy - bez chęci poprawy i wypełnie­nia wszystkich warunków spowiedzi nie ma ona sensu. Pomyślałem więc, że czas na zmianę. I to nie tylko w deklaracjach, ale w konkretnych czynach. Zacząłem chodzić do jednego spowiednika. Zrozumiałem, że spo­wiedź jest dialogiem, pośrednią rozmową z Panem Bogiem. Potem było mi o wiele łatwiej, gdyż zaprzy­jaźniłem się z owym spowiednikiem i nabrałem do nie­go zaufania. Nie było to łatwe, z początku obawiałem się, że jeśli przed tak uduchowioną osobą, jaką jest mój spowiednik, wyznam grzechy, będę musiał się tego wstydzić. Bałem się, że zmieni on o mnie zdanie i cał­kiem inaczej będzie patrzył na moje życie.
Dzięki mojemu spowiednikowi odkryłem, że sa­krament pojednania może być głębokim przeżyciem duchowym, a nie spełnianiem chrześcijańskiego obo­wiązku. Spowiedź jest dla mnie pojednaniem z Bogiem. Odkrywam ją jako wspaniałą łaskę daną mi przez Boga. 13*0 Chwile spędzone przy konfesjonale dają mi możliwość oczyszczenia się z grzechów, „odświeżenia" mojego stanu duchowego. Spowiedź wzbudza we mnie moty­wację, by stawać się lepszym, zmieniać się i nie zba­czać z dobrej drogi. W rachunku sumienia, jaki czynię przed każdą spowiedzią, myślę nie tylko o grzechach, ale także staram się dostrzec pozytywne zmiany, jakie pojawiły się w moim życiu. To mi pomaga się nie pod­dawać! Upór pozwala na ciągłe zmaganie się ze swo­imi słabościami. Kiedy wychodzę z konfesjonału, czuję się jakoś bardziej nastawiony na dobro.
Odkryłem, że w spowiedzi nie chodzi o zostawie­nie zbędnego balastu, ale o świadomość tego, że znów mogę być w przyjaźni z Jezusem, to znaczy mogę zbli­żyć się do dobra. Dlatego ważne jest dla mnie posta­nowienie poprawy. Jeżeli go nie ma, to wydaje mi się, że spowiedź jest bez sensu. Staram się po każdej spo­wiedzi wyznaczyć sobie jakiś obszar życia, aby uczynić w nim porządek. Nie są to wielkie rzeczy, ale małymi krokami posuwam się do przodu. Zdarza się, że nie czuję żalu, wtedy jeszcze raz nad wszystkim się zasta­nawiam i staram się pytać samego siebie czy to, co uczyniłem rzeczywiście nie sprawiło cierpienia Bogu i ludziom. Uświadomiłem sobie, że po spowiedzi mu­szę czynić dobro! Jest to jakaś forma zadośćuczynie­nia, poprzez które mogę choć trochę złagodzić skutki moich złych czynów.
Jarek
Łzy oczyszczenia —
Drugiego dnia rekolekcji szkolnych nie chciało mi się iść do kościoła. Większą atrakcją było spotkanie z koleżankami niż chęć uczestnictwa w nabożeństwie pojednania, które miało być tego dnia. Gdy jednak przyszłam, usiadłam na wprost dużego krzyża. Nie wi działam księdza prowadzącego, ale słyszałam jego głos, który był ciepły, mądry i dobry. Gdy mówił, zaczęły gasnąć światła. W kościele była grobowa cisza, słychać było tylko głos prowadzącego. Mimo mroku widziałam podobiznę Jezusa wiszącą na krzyżu. Jego twarz była pochylona, oczy miał otwarte. Z głośników zaczęła się sączyć jakaś muzyka. Wciąż byłam wpatrzona w krzyż i widziałam Jego spojrzenie. I nagle zaczęły mi lecieć łzy z oczu. Byłam zaskoczona tym, co się ze mną dzie­je. Nigdy nie odczuwałam takiego żalu patrząc na krzyż. Zawsze szanowałam ten znak i wiedziałam, że właśnie tak umarł Syn Boży. Jednak w tym momencie prze­dziwnie odczuwałam Jego obecność przy mnie. Moja dusza napełniała się ogromnym pragnieniem bycia z Nim. Kłótnie z rodzicami o pieniądze, niepowodze­nia w szkole, popsute relacje z koleżankami, wszystko to straciło znaczenie. Koleżanki patrzyły na mnie ze zdziwieniem nie wiedząc, co to wszystko znaczy. Ja także do końca nie wiedziałam, dlaczego płaczę.
Kapłan prowadzący powiedział, że właśnie teraz nadchodzi czas pojednania z Bogiem. Pierwszy raz spotkałam się z taką formą spowiedzi. Ksiądz nie wszedł do konfesjonału, ale stanął po prawej stronie ołtarza i zakładając fioletową stułę na szyję poprosił wszyst­kich, którzy chcą się wyspowiadać, aby podeszli do przodu. Pomyślałam, że nikt się nie odważy na taką spowiedź. Myliłam się! Po chwili do księdza zaczęli podchodzić ludzie. Nawet nie wiedziałam, że mam ta­kich odważnych kolegów w klasie! Wszyscy oni wydali mi się bohaterami. Patrzyłam na nich i w pewnej chwi­li uświadomiłam sobie, że za kilka minut i ja także mu­szę iść do spowiedzi. Cała drżałam! W końcu jednak wstałam i podeszłam do kapłana. Wydawało mi się, że moje koleżanki widzą, jak trzęsą mi się nogi. Gdy już stałam obok kapłana, poczułam natychmiastową ulgę. Płakałam jak małe dziecko. Wydawało mi się, że wyla­tujące z moich oczu łzy wymywają ze mnie wszelki brud. I tak zaczęła się największa przygoda mojego życia. Jestem z Nim i nie wyobrażam sobie życia bez Boga i bez Kościoła. Spowiedź stała się dla mnie czymś oczy­wistym, choć wcześniej rzadko klękałam u kratek kon­fesjonału.
Marta

- Spowiedź kibola -
Przez jakiś czas byłem poza Kościołem. Bo cho­ciaż do tego murowanego chodziłem, to nie miałem odwagi iść do spowiedzi. Konfesjonał traktowałem jak „drewnianą budkę", którą lepiej omijać. Potem przy­szło opamiętanie. Bałem się konfesjonału i dlatego na początku postanowiłem porozmawiać z księdzem, ale nic z tego nie wyszło. Aż w końcu powiedziałem sobie: „Niech się dzieje, co chce". Przechodząc obok kościo­ła wstąpiłem do niego. W konfesjonale paliła się lamp­ka, ale księdza nie było widać. Chował się za fioletową zasłoną, tylko stuła wisiała przewieszona przez drzwicz­ki. W kościele nie było nikogo. Nawet się nie przygotowywałem, od razu podszedłem do kratek. Rozpoczą­łem wykładając karty na stół: „Proszę mi wybaczyć, ale jakbym zaczął odmawiać te wszystkie modlitwy i prze­strzegał tego całego ceremoniału, znowu bym stchó­rzył". Ksiądz na te moje słowa jakby się obudził. Zmie­nił swoją pozycję - usiadł wygodniej - i rzekł bardzo spokojnie: „No, to powiedz, co cię gryzie". „Chodzi o to, że ja przez kilka lat nie byłem u spowiedzi" - od­powiedziałem   czekając, jaka będzie reakcja. „A dla­czego teraz jesteś?" - zapytał spowiednik. „Bo mam dość takiego pogańskiego życia" - odparłem. Kiedy skończyłem, stwierdził, że go moje grzechy nie ob­chodzą, ale Jezus w swoim miłosierdziu mi je odpusz­cza. Myślałem, że to już koniec, gdy niespodziewanie zapytał: „Kibicujesz?" „Pewnie!" - odpowiedziałem zdumiony. „A komu kibicujesz?" - odbił piłeczkę. „Ru­chowi" - byłem bardzo ciekaw, jak się skończy ten dia­log. „Wiesz, co? Jakby Ruch miał takich kibiców, jaki z ciebie jest katolik, to już dawno nie grałby w pierw­szej lidze, ale co najwyżej w klasie A" - stwierdził i jako pokutę poprosił mnie, abym do następnej spowiedzi przyszedł za dwa tygodnie. No i było po wszystkim.
Siwy
 —   W rytmie disco —
W miejscowości, w której mieszkam, nie dzieje się zbyt wiele. Jedno kino, wypożyczalnia kaset wideo, a latem festyny, piwo i wódka leją się litrami. Jest jesz cze klasztor z braćmi, którzy chcą coś zrobić dla mło­dzieży. Gdy dowiedziałem się, że jest tam kawiarenka, do której moi koledzy idą na imprezę andrzejkową, pomyślałem: „z braku laku lepszy kit" i doczepiłem się do nich. Założyłem, że jak impreza będzie do bani, to skoczy się po jakieś rozgrzewacze i zrobi się znośnie.
Zabawa przerosła moje oczekiwania. Nikt nie był pijany, ludzie tańczyli i wcale nie przeszkadzało im, że obok nich kręcili się bracia w habitach. Na początku wkurzał mnie widok faceta w kiecce, który hula z pa­nienkami, ale potem uznałem, że to nawet spoko go­ście. Po dwóch godzinach zabawy zacząłem z jednym rozmawiać. Byłem zdziwiony, że jest taki normalny. Najpierw dyskutowaliśmy o zespołach, ale później py­tałem go o różne sprawy związane z wiarą. Odpowie­dzi mnie zaskakiwały. Choć byłem ochrzczony i moja rodzina była katolicka, nigdy nie myślałem w ten spo­sób. Nie wiem, jak to się stało, ale w którymś momen­cie kapłan zapytał mnie, kiedy ostatni raz się spowia­dałem i czy chciałbym to zrobić. Nie spodziewałem się takiego pytania w tym miejscu. W uszach pulsowała mi muzyka, ale jeszcze bardziej pulsowało moje serce. Coś w środku mówiło mi. że mam powiedzieć jedno „tak", które zmieni moje życie. Zaryzykowałem!
Jeszcze większe było moje zdziwienie, gdy ka­płan otworzył drzwi i wprowadził mnie do jakiegoś dziw­nego pomieszczenia, gdzie były poustawiane skrzynki z napojami chłodzącymi i powiedział, że właśnie tutaj będzie mnie spowiadał. Wszystko działo się tak szyb ko, że nawet nie zdążyłem wyrazić swojego zdziwienia na głos. Powiedziałem wszystko! Nie chcę nikogo gor­szyć swoimi grzechami, ale było tego trochę... Kiedy skończyłem, czułem, jak pot lał mi się po plecach. Gdzieś za mną pozostał stary świat, teraz już bardzo mi daleki. Pamiętam tylko, jak na koniec strzeliliśmy miś­ka i wróciliśmy na parkiet... To był mój pierwszy raz, gdy prawdziwie i szczerze wyznałem księdzu swoje grze­chy. Nigdy nie przypuszczałem, że stanie się to przy wtórze muzyki disco. Jak widać, dla Boga nie ma rze­czy niemożliwych.
Adam

Rachunki bez rachunku

O tym, jak trudno zrobić rachunek sumienia, już pisałem. Jest on nierzadko opłacony wielkim nakła­dem pracy. Szczególnie tych, którzy traktują spowiedź poważnie. Często młodzi ludzie zastanawiają się, czy już wszystkie grzechy zostały wypowiedziane i szukają jakiegoś klucza, który pozwoliłby zobaczyć całość ich życia. Nie istnieje idealne zwierciadło pokazujące wszyst­kie zakamarki naszego życia. Jednak należy spróbo­wać. Taką próbą są przedstawione propozycje rachun­ku sumienia w oparciu o teksty biblijne. Może dla kogoś będą one pomocą do zrobienia w sposób prawidłowy rachunku sumienia przy niewielkiej opłacie wysiłku i lęku o to, że coś się pominęło.

- Rachunek sumienia nastolatka -

Panie Boże, dzięki, że jeszcze masz siłę do takiego grzesznika jak ja... Proszę Cię, spojrzyj łaskawym okiem na moje życie i przebacz mi wszystkie przewinienia. Bar­dzo mi głupio, że mimo tak wielkiej Twej miłości, nie po­trafię dla Ciebie zrezygnować z wielu rzeczy, które pro­wadzą mnie do grzechu albo same są grzechem. Proszę Cię, daj mi świato, abym w dobry sposób przygotował się do tej spowiedzi i zrobił dobrze rachunek sumienia.
Przede wszystkim chcę Cię przeprosić za to, że nie jesteś w moim życiu na pierwszym miejscu. Jest wie­le rzeczy, które są ważniejsze od Ciebie. Mogę powie­dzieć, że stały się one dla mnie bożkami. Przepraszam za to, że zbyt wiele czasu spędzam przed komputerem i telewizorem, a tak mało poświęcam na spotykanie się z Tobą. Właściwie w ostatnim czasie ograniczyłem spo­tkania z Tobą do znaku krzyża przed pójściem spać i do kilku wierszykowanych modlitw wypowiadanych bez zastanowienia nad ich znaczeniem. Wybacz mi, proszę, że sam chcę decydować o swoim życiu. Nie chcę słu­chać innych, w tym także i Ciebie. Wydaje mi się to bardziej wygodne i na czasie. Wiem, że w ten sposób siebie uczyniłem bogiem, ale nie lubię, jak ktoś mi roz­kazuje i dlatego tym bardziej przepraszam.
Przepraszam też za to, że nie chcę mówić o To­bie, a kiedy już pojawia się Twoje Imię, jest ono raczej wypowiadane przypadkowo lub przy okazji. Przepraszam za wszystkie kawały dotyczące Ciebie i Twoich bliskich i Kościoła, który przecież sam tworzę. Głupio mi, że chcę, aby moi kumple i koleżanki śmiali się z Cie­bie, z Twojej Mamy i innych świętych. Nie chcę już tego robić! Proszę Cię, daj tyle siły, abym nie szpanował obrażając Twoje święte Imię. Przepraszam Cię też za wszystkie głupie aluzje, które czyniłem pod adresem Twojego Imienia, a szczególnie te w świńskich dowci­pach. Przebacz mi także wszystkie przekleństwa, któ­rych jest mi się trudno pozbyć.
Jak widzisz, moje bycie w Kościele też pozosta­wia wiele do życzenia. Chcę Cię przeprosić za to, że znajdowałem wiele powodów, aby nie być na Mszy świętej w niedzielę. Przepraszam za moje złe zachowa­nie w kościele, za rozmowy, śmiechy i niszczenie ławek. Głupio mi z powodu tego, że wiele Mszy świętych prze­stałem poza kościołem paląc z kolegami papierosy. Przepraszam też za to, że oszukiwałem rodziców mó­wiąc im, że idę do kościoła, a w rzeczywistości szedłem gdzieś indziej.
Nie umiem też dogadać się z rodzicami. Dlatego za wszystkie złości, przekręty, kłamstwa w odniesieniu do nich chce Cię przeprosić. Przepraszam za to, że byłem niesłowny i traktowałem ich jak zło konieczne. Szczególnie, jeśli chodzi o posłuszeństwo im i pomoc w prowadzeniu domu. Przepraszam też, że nazywa­łem ich staruszkami albo ramolami.
Przebacz mi także, Jezu, wszystkie te wybory, które niszą moje życie. Przepraszam, że mimo składa nego podczas pierwszej Komunii świętej przyrzecze­nia, próbowałem pić alkohol i palić papierosy. Wiem, że to jest nierozsądne, ale nie potrafiłem odmówić moim kolegom. Przepraszam też, że myślałem o paleniu tra­wy, a nawet o samobójstwie. Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale nie potrafię zaakceptować różnych rzeczy i dlatego uciekam w to, co mnie niszczy.
Przepraszam za obejrzane filmy z golizną, zdję­cia, a szczególnie za godziny spędzone na surfowaniu w intemecie. Za wszystkie myśli nieczyste i pożądliwe patrzenie na moje koleżanki. Przepraszam za to, że na dyskotekach szukam okazji do tego, aby wyhaczyć dziewczynę i z nią się całować. Przepraszam za te momenty, kiedy traktowałem swoje ciało jak zabawkę, która ma mi przynieść maksimum przyjemności. Prze­praszam za każdy przejaw egoizmu.
Jezu, przebacz mi, że chciałam mieć pewne rze­czy tylko dla siebie. Przebacz moje małe kradzieże, szczególnie te, kiedy okradałem swoich rodziców. Za pożyczone i nieoddane rzeczy. Przepraszam, że bra­łem bez pytania rzeczy moich kolegów. Szczególnie przepraszam za kradzieże, które dotykały moich kole­gów, którzy sami zbyt wiele nie posiadają. Przepra­szam za chciwość i zazdrość i za to, że ciągle chcę mieć coś więcej.
Chciałbym Cię też przeprosić za wszystkie kłam­stwa. Szczególnie za te, które sprawiały, że kradłem moim przyjaciołom dobre imię. Przepraszam za wszyst­kie obmowy, przechwalania się i kłamstwa rzucane na temat starszych, rodziców i nauczycieli. Przepraszam szczególnie za te małe, z pozoru nic nieznaczące kłam­stewka, które miały mnie postawić w lepszym świetle. Przepraszam za ściąganie na sprawdzianach i za okła­mywanie nauczycieli. Jezu, przepraszam też za kłam­stwa wobec kapłanów na spowiedzi. Za to, że przez wstyd czyniłem poprzednie spowiedzi nieważnymi i świętokradzkimi.
Przepraszam za moją zachłanność, że ciągle chcę brać, a nie dawać. Przepraszam, że w sposób pożądli­wy patrzę na osoby i na rzeczy. Przepraszam za moją pazerność na pieniądze i za stracony czas, kiedy cho­dzę po sklepach pożądając rzeczy, których wiem, że nie mogę mieć.
Przede wszystkim, Jezu, przepraszam Cię za brak miłości do Ciebie i do moich bliskich. Przepraszam Cię za to, że nie mam czasu dla moich rodziców i młodszej siostry, że się z nią kłócę i nie potrafią się z nią dzielić.
Jezu, proszę Cię, niech ten sakrament pojedna­nia będzie dla mnie nowym początkiem, aby chociaż jeden z grzechów udało mi się odstawić na bocznicę do następnej spowiedzi. Jeżeli są jeszcze grzechy, których nie pamiętam, to proszę Cię, pomóż mi je sobie przy­pomnieć i daj mi łaskę, abym po tym rachunku sumie­nia potrafił dobrze przeżyć spowiedź, którą za chwilę zacznę. Proszę Cię zabierz strach przed wyznaniem moich grzechów i upadków.

—   Rachunek sumienia nastolatki -

Panie Boże, nie wiem, co się w ostatnim czasie ze mną dzieje. Jestem jakaś inna, sama się nie pozna­ję. Nie chcę krzywdzić innych, szczególnie moich przy­jaciół i rodziców, a jednak to robię. Proszę Cię, pomóż mi zrobić dobry rachunek sumienia, ponieważ nie chcę żyć w grzechu, a spowiedź, którą chcę odprawić, jest dla mnie bardzo ważna, gdyż w najbliższym czasie będą się działy w moim życiu ważne momenty.
Po pierwsze, chcę Cię przeprosić, że nie wierzę w Twoją miłość i w to, że Ty ciągle troszczysz się o mnie i nie pozwalasz, aby mi się stała krzywda. Przepraszam za wszystkie lęki i niepokoje o przyszłość. Przepraszam Cię, że były takie momenty w moim życiu, kiedy prze­stawałam wierzyć, że Ty w ogóle jesteś Bogiem, który ma wpływ na mój los. Przepraszam, że zbyt często pokładałam nadzieję w sobie i innych ludziach. Wy­bacz mi wszystkie te decyzje, które zostały podjęte bez zapytania, czego Ty chcesz w moim życiu.
Przepraszam Cię za złe słowa, które wychodziły z moich ust. Wybacz mi, że używałam takich słów, które są niegodne dla dziewczyny i w jej ustach brzmią bardzo dziwnie. Nie chodzi tylko o przekleństwa, ale wyrazy dwu­znaczne i „świńskie". Przepraszam za to, że w sposób zły mówiłam o chłopakach widząc tylko ich cielesność. Prze­praszam, że pojawiły się słowa krytyki względem kate­chety, który nas uczy i względem nauczania Kościoła.
Nie byłam też kilka razy w na niedzielnej Mszy świętej, a jak już byłam, nie potrafiłam jej przeżyć w sposób właściwy. Przepraszam za brak modlitwy i za złe zachowanie na katechezie. Wybacz mi, że nie za­wsze chciało mi się iść na lekcję religii i w pełni w niej uczestniczyć. Przepraszam też, że nie potrafię się mo­dlić sercem, ale powtarzam ciągle wyuczone modlitwy. Wybacz mi, Jezu, że zrezygnowałam ze wspólnoty, któ­ra spotykała się przy naszym kościele i za to, że nie było mnie na nabożeństwach.
Przepraszam Cię za moje złe zachowanie wzglę­dem rodziców. Za grymaszenie, marudzenie, pysko­wanie i nieustanny brak zadowolenia, którym ich de­nerwuję. Przepraszam, że ciągle mam do nich pretensje i mówię im, że źle mnie wychowują. Za łamanie słowa danego rodzicom w sprawie godziny powrotu do domu. Przepraszam, że nie pomagam mamie w prowadzeniu domu. Wybacz mi, że ciągle im wypominam, że moje koleżanki mają lepsze ciuchy. Przepraszam, że traktu­ję moich rodziców jak bankomat i nie mam czasu z ni­mi porozmawiać. A szczególnie przepraszam za ostat­nią kłótnię, w czasie której powiedziałam ojcu, że wolę iść do domu dziecka niż się z nim użerać.
Przepraszam Cię Jezu, że nie dbam o moje zdro­wie, zwłaszcza gdy chcę ubierać się modnie, a nie zwra­cam uwagi na porę roku. Jezu, w szczególny sposób chcę Cię przeprosić za to, że w nadmierny sposób dbam o swój wygląd, a tym samym zbyt mało jem i odchu­dzam się tak, że robi mi się niedobrze z głodu. Prze bacz mi, że kilka razy zmuszałam się do wymiotów. Przepraszam Cię za to, że nie akceptuję siebie i swoje­go wyglądu i na siłę chcę wyglądać inaczej, co odbija się na moim zdrowiu. Przepraszam Cię, że po ostat­niej kłótni z mamą myślałam o samobójstwie i o tym, aby się pociąć. Przepraszam za imprezy z alkoholem i papierosami i za niewyspanie.
Jezu, przepraszam Cię za mój wygląd i za strój, którym prowokuję chłopaków, za kokietowanie kole­gów mojego brata. Przepraszam Cię za ostatni taniec z moim chłopakiem i za to, że pozwoliłam mu się cało­wać. Przepraszam Cię za czytanie durnych gazet i ksią­żek, w których mowa jest o seksie i o tym, że należy zacząć współżycie bardzo wcześnie. Przepraszam też, że pyskowałam na katechezie, kiedy katechetka mó­wiła o czystości przedmałżeńskiej. Przepraszam za myśli, w których wyobrażałam sobie, że jestem w łóżku ze znanymi aktorami i piosenkarzami.
Przepraszam Cię, Jezu, że nie oddałam mojej koleżance bransolety, którą od niej pożyczyłam już rok temu. Proszę Cię, wybacz mi, że jeżdżę autobusami bez biletu i że raz weszłam na koncert nie płacąc za bilet. Przepraszam, że brałam bez pozwolenia niektóre rzeczy z domu. Szczególnie przepraszam Cię za ten jeden raz, kiedy wraz z kolegą zabrałam bez pytania motor starszego brata. Przepraszam za nieoddanie książki w bibliotece.
Jezu, przepraszam Cię za wszystkie obmowy i oszczerstwa rzucane na innych ludzi. Przepraszam za plotkowanie na lekcjach i zajmowanie się na nich rze­czami niepotrzebnymi. Przepraszam za okłamywanie rodziców i nauczycieli. Przepraszam, że już kilka razy oszukałam panią od wychowania fizycznego, że się źle czuję, a nic mi nie było. Przepraszam za wszystkie kłam­stwa dotyczące mojej osoby, poprzez które chcę coś zyskać. Przepraszam też za to, że raz oszukałam moje­go chłopaka umawiając się na dyskotekę z jego ko­legą. Przebacz mi wszystkie półprawdy, którymi zamy­dlam oczy swoim rodzicom.
Przepraszam Cię, że ciągle mi mało. Ciągle chcę mieć lepsze oceny i mogę nawet iść po trupach, aby to osiągnąć, że chcę mieć lepsze ciuchy i inne rzeczy. Przepraszam za to, że bardzo często traktuję mojego chłopaka jak zabawkę i nie mówię mu, że jestem z nim tylko na jakiś czas. Przepraszam Cię też za zazdrość, która jest we mnie i której już od kilku lat nie potrafię się pozbyć.
Jezu, za wszystkie moje grzechy chcę Cię prze­prosić i w szczery sposób wyznać je na spowiedzi. Po­zwól mi, abym tak jak teraz w czasie rachunku sumie­nia, tak i na spowiedzi, w obecności kapłana, szczerze i bez owijania w bawełnę wyznała wszystkie te grze­chy. Przebacz mi i te grzechy, o których Ci mówiłam, a ze zdenerwowania nie wypowiem ich na spowiedzi. Proszę Cię jeszcze raz, daj mi światło i łaskę dobrego przeżycia spowiedzi. A najważniejsze - spraw, aby ksiądz, który będzie mnie spowiadał był wyrozumiały, bym mogła z nim spokojnie porozmawiać o moim życiu.
Wierzę, że mi się uda poprawić przynajmniej niektóre z wymienionych już teraz grzechów.

— Rachunek sumienia młodego człowieka czytającego Biblię —
Boże, biorę do ręki Twój miłosny list i wstyd mi, że tak mało Cię kocham. Na każdej kartce tej świętej księgi widzę, jak Ty bardzo mnie kochasz i jak pytasz mnie o miłość. Najbardziej wstyd mi, kiedy wczytuję się w słowa ogłoszone przez Ciebie na Górze Błogo­sławieństw. Czytając je widzę, jak bardzo muszę jesz­cze dorastać do miłości, o której mówisz. Pozwól mi, Boże, zrobić dobrze rachunek sumienia i stanąć w praw­dzie przed Tobą, źródłem miłości, do którego niczym kropla wody do morza chcę wrócić.
Przepraszam Cię, Jezu, za wszystkie chwile, w których nie dawałem świadectwa o Tobie. Szczegól­nie za te, gdy wstydziłem się przed kolegami przyznać do tego, że jestem wierzący. Przepraszam, że nie klęk­nąłem, gdy kapłan niósł Twoje Ciało, że nie robiłem znaku krzyża przed kościołem i nie modliłem się przed podróżą i jedzeniem. Przepraszam za wszystkie mo­menty w szkole, kiedy koledzy śmiali się z Ciebie, Ko­ścioła i wiary, a ja nic nie robiłem, a nawet śmiałem się razem z nimi.
Jezu, przebacz mi wszystkie momenty mojego życia, kiedy pertraktowałem ze złem i zastanawiałem się, czy już popełniam grzech czy nie. Przepraszam Cię za to, iż kierowałem się bardziej prawem niż miło­ścią. Chcę Cię także przeprosić, że starałem się wytłu­maczyć swój grzech powołując się na ciężkie i wyjątko­we okoliczności. Kilka razy zdarzyło mi się samemu decydować, co jest złe a co dobre. W takich sytuacjach bardziej polegałem na swoim osądzie niż na tym, co Ty mówisz do mnie w Piśmie Świętym.
Jezu, chcę wyznać też kapłanowi to, że nie sza­nowałem rodziców i ludzi starszych. Często z kolegami wyśmiewałem się z nich i uważałem za głupich. Prze­bacz mi, że nie potrafiłem przeprosić moich bliskich, kiedy zawiniłem. Częściej nie odzywałem się do nich niż wyciągałem rękę do zgody. Jest mi tym bardziej przykro, ponieważ tak właściwie to oni cierpieli, a ja uważałem, że mam rację. Dlatego przepraszam za to, że zawsze czekam, na to, aby inni podali mi dłoń.
Przepraszam za wszystkie grzechy nieczystości. Szczególnie za to, że nie potrafię zrezygnować z rzeczy, które mnie ciągną do popełniania tych grzechów. Nie umiem i nie chcę przestać oglądać telewizję i stron in-ternetowych. A nawet, kiedy próbuję, zawsze kończy się na tym, że gdzieś zaczepię o to, co prowadzi mnie do złego. Przepraszam, że z kolegami oglądaliśmy złe czasopisma, które sprawiły, że miałem myśli nieczyste.
Przebacz mi wszystkie moje przechwałki, obiet­nice i przysięgi, których nie dotrzymałem. Szczególnie biję się pierś za to, że obiecałem sobie, iż każdego dnia będę się modlił i czytał Pismo Święte, a tego nie robi­łem. Przepraszam za grzechy mojego języka i za nie potrzebne słowa. Wybacz mi, iż często mówię dla sa­mego mówienia, by pokazać, że mogę coś powiedzieć na każdy temat.
Przepraszam Cię, Jezu, za to, że mściłem się na ludziach, którzy mogli mi pomóc, a nie pomogli i dla­tego uczyniłem ich swoimi wrogami. Za wszelkie „pod­łożone świnie" w szkole i za brak wyrozumiałości dla innych. Przebacz mi, że jestem zamknięty na potrzeby moich przyjaciół, którzy proszą mnie o pomoc. Prze­bacz mi nienawiść, jaką noszę do osób, które powinny mi okazać miłość, a tego nie robią i za zło, które wy­rządziłem moim wrogom.
Przepraszam Cię za wszystko, co robiłem na po­kaz. Przebacz mi modlitwę na pokaz w mojej wspólno­cie, w której jestem i moje niby-dobre uczynki, np. ubrania dla innych, których nie dawałem z dobrego serca, ale z wyrachowania. Przepraszam też za to, że w modlitwie narzucałem Ci swoją wolę nie prosząc, ale wręcz żądając, przez co całkowicie zapominałem, że Ty jesteś Panem mojego życia.
Przebacz mi niewłaściwy stosunek do rzeczy ma­terialnych. Często bywało tak, że wolałem mieć niż być. Za niewłaściwe przywiązanie do rzeczy materialnych, a szczególnie do mojej komórki i odtwarzacza mp3. Przepraszam też, że oceniałem ludzi po wyglądzie i ilo­ści pieniędzy. Przepraszam, że moim skarbem nie byłeś Ty, ale muzyka i gry komputerowe.
Przepraszam Cię za brak zaufania do Ciebie. Za zbytnią troskę o przyszłość, zamartwianie się i żabie ganię. Przebacz mi, że nie wierzyłem w słowa, które zostały napisane w Ewangelii: Przecież Ojciec niebie­ski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. Przepra­szam Cię też za lęk w sercu odnośnie do różnych wy­darzeń życiowych: moich przyszłych studiów i pracy.
Przepraszam za sądy o innych, które wypowia­dałem nie zastanawiając się nad tym, że mogę nimi ranić. Za wszystkie nieprawdziwe i niesprawdzone in­formacje, które powtarzałem, a które w złym świetle stawiały innych. Za powtarzanie informacji zasłysza­nych w radiu i telewizji o ludziach, który nigdy nie spo­tkałem. Szczególnie przepraszam Cię za to, co mówi­łem o biskupach, kapłanach i siostrach zakonnych. Przepraszam, że widziałem zło u innych, a samego sie­bie nie chciałem nawet trochę zmienić. Przebacz mi, że nic nie zmieniłem w mojej modlitwie i nada! modlę za mało i byle jak.
Zbyt dużo było w moim życiu łatwizny. Wolałem iść po linii najmniejszego oporu, zwłaszcza jeśli chodzi o naukę. Nie chciałem pracować nad sobą i dokonywać w swoim życiu zmian. Uważałem się za kogoś lepszego. Wydawało mi się, że jeżeli jestem we wspólnocie działa­jącej przy kościele, to już wystarczy. Przepraszam, że na niektórych kolegów z klasy patrzyłem z pogardą i drwi­łem z nich.
Przede wszystkim przepraszam za to, że nie bu­dowałem w pełni swojego życia na Tobie. Nie zawsze byłeś na swoim pierwszym miejscu, a moja hierarchia wartości była nieprawidłowa. Mam nadzieję, że jak wyznam wszystkie te grzechy na najbliższej spowiedzi, dasz mi łaskę lepszego życia Twoim słowem, które jest jak miecz obosieczny i przecina moje życie w każdej jego warstwie. Przebacz, Jezu, i zmiłuj się nade mną! Pozwól mi modlić się słowami psalmu, który jest mi tak bliski...
Zmiluj się nade mną Boże w swojej łaskawości, w ogromie swego miłosierdzia wymaż moją nieprawość! Obmyj mnie zupełnie z mojej winy i oczyść mnie z grzechu mojego. (Ps 51)

 —Rachunek sumienia w oparciu o Hymn o miłości -

Panie Jezu, przychodzę do Ciebie prosząc o łaskę dobrego przygotowania do sakramentu spowiedzi. Pro­szę Cię, ześlij swojego Ducha i oświeć mnie Jego świa­tłem, abym potrafił spojrzeć na swoje życie i zobaczyć, ile jest w nim miłości. Pozwól, że zacznę od podzięko­wania za wszystkie przejawy Twojej miłości i za całe dobro, które udało mi się dzięki Twojej pomocy uczy­nić innym. Nie potrafię kochać i nie potrafię rozróż­nić, co jest miłością, a co nigdy nią nie było, dlatego wchodzę w grzech, który zawsze będzie zaprzeczeniem miłości.
Przepraszam Cię, Jezu, przede wszystkim za to, że Ciebie, który jesteś miłością bardzo często pomijam i nie potrafię zrozumieć, że bez Ciebie, Źródła miłości, niczego dobrego nie zrobię. Przepraszam, że pokła­dam nadzieję w swoich umiejętnościach, zdolnościach i wiedzy, myśląc, że sam z moją wiarą, znajomością języków i przez swoje dokonania jestem w stanie zmie­nić świat. Przepraszam Cię, że często moje zachowa­nia nie wypływają z miłości, ale są czystym wyracho­waniem. Za wszystkie chwile, kiedy czyniąc dobro innym, całą zasługę przypisywałem sobie.
Przepraszam, że brakuje mi cierpliwości do naj­bliższych, a szczególnie do mojej schorowanej babci. Przepraszam Cię, że niektórych ludzi nie akceptuję i brak mi pokory, by ich przyjąć z ograniczeniami i wa­dami, że wymagam od innych więcej niż od siebie. Nie potrafię spojrzeć na drugiego człowieka z miłością wy­baczając mu popełnione winy i niedoskonałości wzglę­dem mnie. Wybacz mi, że uzurpuję sobie prawo do osądzania innych, choć sam nie lubię, jak ktoś mnie osadza.
Przepraszam Cię za wszystkie przejawy zazdro­ści o ludzi i o rzeczy. Przepraszam, że nie potrafię za­akceptować, że inni mogą umieć więcej niż ja i mogą mieć rzeczy, których ja nie posiadam. Przepraszam za to, że nie doceniam innych, a swoimi umiejętnościami potrafię się szczycić jak paw. Bardzo często chcę być w centrum zainteresowania i pragnę, aby inni mnie szanowali i oklaskiwali. Przepraszam za wszystkie prze­jawy pychy, gdy nie biorę pod uwagę zdania Boga i in­nych. Często nie umiem w jasnym świetle zobaczyć prawdy o sobie i wydaje mi się, że oszukuję innych, pokazuję siebie innym niż jestem.
Przepraszam za wszystkie moje bezwstydne za­chowania. Za prowokacje, niestosowne rozmowy, myśli, czyny i szukanie różnych podniet. Przebacz mi, że nie potrafię w drugiej osobie zobaczyć piękna, a wi­dzę w niej tylko ciało i czynię je obiektem swego pożą­dania. Przepraszam Cię za wszystko, co można na­zwać nieczystością.
Przepraszam, że nie potrafię zrezygnować ze swoich racji i ciągle chcę stawiać na swoim. Przebacz mi, że zbyt często gniew jest obecny w moim życiu. Przebacz mi, że gniewam się na moich przyjaciół, ro­dziców i rodzeństwo, szczególnie wtedy, kiedy nie chcą uznać mojej racji. Przepraszam za niepotrzebne emo­cje, ostre słowa i krzyk. Wybacz mi kłótnie i awantury domowe, w których bardziej chodziło mi o postawie­nie na swoim niż o dobro innych.
Jezu, wybacz mi brak przebaczenia. Nie umiem darować wyrządzonych mi krzywd. Szczególnie prze­praszam za pozbawione miłości milczenie, którym chcę ukarać osoby, które mnie skrzywdziły. Pozwól mi zro­zumieć, że miłowanie zaczyna się od przebaczenia. Chcę Cię przeprosić za to, iż małe przewinienia in­nych pompowałem do wielkich rozmiarów i nawet na modlitwie nie potrafiłem w swej urażonej dumie zapo­mnieć o nich.
Chcę się przyznać też do tego, że zdarzało mi się cieszyć z nieszczęść innych ludzi, szczególnie tych lep szych ode mnie. Byłem jak hiena, która karmi się pa­dliną ludzkich nieszczęść. Nie potrafiłem cieszyć się z sukcesu innych, ponieważ uważałem, że ten sukces może przyćmić moje osiągnięcia.
Wybacz mi, Panie, że nie patrzyłem na świat pozytywnie i nie dostrzegałem w nim przejawów Two­jej miłości, a jeśli mi się to udawało, to tylko przez chwilę. Że traciłem nadzieję widząc wszystko w czarnych kolo­rach. Przepraszam też, że myślałem o tym, by ze sobą skończyć, kiedy pewne sprawy szły nie po mojej myśli. Zapominałem wtedy o Twojej miłości i wydawało mi się, że nie opiekujesz się mną, a na dodatek przez cier­pienie i ból szkolisz mnie jak małego chłopca. Prze­bacz, że nie było we mnie wytrwałości w dążeniu do celu. Przebacz mi, Jezu, wszystkie złamane obietnice i przysięgi wynikające z mojej słabej woli i braku upar-tości w dążeniu do celu.
Panie, widzisz jak jestem słaby i jak nie potrafię patrzeć poza czubek swojego nosa. Jestem jak dziec­ko, które zamiast się rozwijać i dojrzewać w miłości, ciągle pozostaje w pozycji biorcy, który chce, by go kochano, ale nie chce kochać. Proszę, daj mi dojrzeć w miłości, a spowiedź, jaką za chwilę odprawię, niech mi pomoże zostawić mój grzech i iść do Ciebie - Źró­dła mojej miłości. Bo w niej jestem, poruszam się i ży­ję. Daj mi dobrze przeżyć sakrament miłości miłosier­nej. Dziękuję Ci za ten rachunek sumienia. Niech nigdy nie zapomnę, że Ty jesteś Miłością.

Zakończenie
/ to już koniec, możemy iść. Jesteśmy wolni, trzeba żyć...

Mam nadzieję, że ta niewielka książeczka pomo­że komuś przeżywać sakrament pojednania. Nie po­winno się jednak poprzestać na jej przeczytaniu, ale zaryzykować i ruszyć do miejsca, gdzie Bóg objawia swoje miłosne oblicze. Najważniejsze wydarzenia na­szego życia nie dokonują się za biurkiem. Nie jest to, rzecz jasna, cala wiedza na temat sakramentu miłości miłosiernej. Nie da się powiedzieć wszystkiego. Podzie­liłem się tym, co według mnie jest najważniejsze. Pew­nie na twojej drodze jeszcze nieraz pojawią się mądrzy tego świata i będą ci mówić, co jest istotne. Nie wiem, czy im uwierzysz, ale proszę, sprawdź, czy to, co napi­sałem w tej książce, działa. Masz zapewne swoje do­świadczenia i już możesz zweryfikować niektóre rze­czy. Jeśli to prawda, to znaczy, że może ci się przydać w życiu. Podobno na ten bal już drugi raz nas nie za­proszą. Dlatego trzeba wykorzystać swoją szansę. Na jednych z rekolekcji o miłosierdziu Bożym, otwarłem tabernakulum mówiąc, że te drzwiczki przypominają nam ręce wyciągnięte na krzyżu przez Jezusa oraz ręce miłosiernego Ojca. Tabernakulum trzeba było zamknąć, ale serce Boga nie zamyka się nigdy. On ciągle nas szuka, ciągle wychodzi z inicjatywą. Konfesjonał jest możliwością doświadczenia miłości Boga, dla którego nigdy nie jest zbyt późno, by pochylić się nad nami.
Pozwólcie, że na koniec jeszcze raz przytoczę słowa musicalu. Jezus śpiewa do kobiety cudzołożnej, która już nie ma siły żyć bez grzechu. Czytając ten tekst pomyśl, że Bóg w ten sposób mówi do ciebie. Może zrozumiesz coś więcej z miłości Boga, który ukochał nas szaloną miłością i nie cofanie się przed niczym.

Na dnie mego serca ukryta jesteś, l nikt nie odłączy cię od miłości mej. I choćby przyszły wichry i burze, To Ja przy tobie będę trwał,
Jesteś jak lilia, której nie złamię, Jesteś jak płomień, którego nie zgaszę. Choćbyś spadała z góry wysokiej Na moich dłoniach zatrzymasz się.
Bo miłość moja większa niż grzech l potężniejsza jest niż śmierć.